
W ogrodzie zakwitły pierwsze gałązki forsycji. Od rana niebo zaniesione było chmurami i kropił deszcz, dlatego zrezygnowałyśmy z Bronią z południowego spaceru.
Wczesnym przedpołudniem usiadłyśmy z Bronią na przyzbie domu, żeby porozmyślać trochę o minionym tygodniu i o tym, co czeka nas w najbliższym czasie. Ćwierkania wróbli i skrzeczenie awanturujących się sójek drżące nad naszymi głowami, zagłuszały czasami dobiegające zza stodoły głośne dźwięki bronujących ziemię traktorów.
Tego dnia spłynął na mnie słodki, łagodny smutek. Nie wiem, co go wywołało. Był wczesny, marcowy poranek. Jak co dzień zjedliśmy razem śniadanie, rozmawiając o tym, co trzeba będzie dziś zrobić, potem odprowadziłam Cię do bramy i przyjęłam z Twojej ręki błogosławieństwo.
Wielokrotnie wspominałem Ci, że u źródeł naszego promieniującego radością małżeństwa leży liryczne usposobienie (modus), które uzdalnia do trwożliwego uwznioślania tego, co na ludzkim planie jest doświadczeniem podstawowym i codziennym, rutynowym.
W obliczu spotkania z odwieczną Tajemnicą — której wewnętrznych głębi i otchłani nie jesteśmy w stanie przeniknąć ani zdobyć ludzkim wysiłkiem, a w które jedynie w niezależnym od naszych domniemanych zasług, czysto miłosnym objęciu możemy zostać wprowadzeni — ogarnia nas i przeszywa jednocześnie trwoga i zachwyt, mysterium tremendum et fascinans.
Rankiem odprowadziłam Cię za dom, ucałowałeś mnie w bramie, a potem długo jeszcze stałam czekając, aż znikniesz na horyzoncie. Wiał silny wiatr i oczy same łzawiły. Pomyślałam, że zanim wezmę się do jakiejś pracy, najpierw wyprowadzę Bronię na krótki spacer (czeka mnie wciąż sporo listów do napisania i czuję też, że chciałabym raz jeszcze zmierzyć…
W miniony poniedziałek wybrałam się na długi spacer po okolicy. Dzień był przejmująco mroźny i mglisty. Do plecaka włożyłam aparat i kilka klisz, mając nadzieję, że może uda mi się sfotografować po drodze jakieś rozległe, zimowe pejzaże, które będę mogła potem wykorzystać do rozbudowania cyklu czarno-białych kolaży o melancholii.
Jest późna, zimowa noc. Śnieg, który sypał tego dnia od rana, z nastaniem wieczoru zakrył już prawie zupełnie lekkim, pofałdowanym puchem pola, domy i naszą miedzę.
Nie śpisz jeszcze? Noc jest już późna, przez lekko uchylone okno słychać jedynie szum ciemnej rzeki. Bezlistne drzewo pochyloną gałęzią drży nad jej nurtem, niestrudzenie wyczesując jakieś światło z miejsc, gdzie księżyc wyciszył i schował swój blask.
Gdy przeprowadzaliśmy się tutaj, prawie równy rok temu, wyszły nam na przeciw silne i rozgniewane, utrzymujące się całymi tygodniami wiatry, które nie dawały odetchnąć naszej wsi i jej mieszkańcom ani przez chwilę.