
W miniony poniedziałek wybrałam się na długi spacer po okolicy. Dzień był przejmująco mroźny i mglisty. Do plecaka włożyłam aparat i kilka klisz, mając nadzieję, że może uda mi się sfotografować po drodze jakieś rozległe, zimowe pejzaże, które będę mogła potem wykorzystać do rozbudowania cyklu czarno-białych kolaży o melancholii.
Jest późna, zimowa noc. Śnieg, który sypał tego dnia od rana, z nastaniem wieczoru zakrył już prawie zupełnie lekkim, pofałdowanym puchem pola, domy i naszą miedzę.
Nie śpisz jeszcze? Noc jest już późna, przez lekko uchylone okno słychać jedynie szum ciemnej rzeki. Bezlistne drzewo pochyloną gałęzią drży nad jej nurtem, niestrudzenie wyczesując jakieś światło z miejsc, gdzie księżyc wyciszył i schował swój blask.
Gdy przeprowadzaliśmy się tutaj, prawie równy rok temu, wyszły nam na przeciw silne i rozgniewane, utrzymujące się całymi tygodniami wiatry, które nie dawały odetchnąć naszej wsi i jej mieszkańcom ani przez chwilę.
Powoli robi się wieczór. Na horyzoncie czerwienieje teraz ostatnia, wąska smużka światła, lśniąca ostatnim blaskiem, rozciągnięta wzdłuż szpaleru wysokich modrzewi rosnących nad strumieniem, drżąca pod tchnieniem nocy. Na schodach przy wejściu do domu psy leżą blisko siebie, ogrzewając się nawzajem swoim psim ciepłem.
Nastały mroźne, wietrzne dni. Zima znów uparcie z każdą upływającą godziną ogromnieje. Obserwuję to przez okno. Minionej nocy bez ustanku słychać było owo straszne wycie w kominie, co wkradając się do naszych snów prędko przepoczwarza się w różne upiorne, gorączkowe cienie albo całkiem nie daje spać.
Dni bardzo dłużą mi się, odkąd z powodu małego wypadku nie mogę zajmować się tym, czym bym chciała. Rankiem zaparzyłam dzbanek wierzbówki, dosładzając ją sowicie miodem i dodając odrobinę soku z czarnego bzu, który dostałam na urodziny do Basieńki i jej rodziny.
Czasami budzę się nagle w środku nocy i przez kilka godzin, a niekiedy nawet do świtu, nie mogę na powrót zasnąć. Dom napełnia po brzegi ciemność i miarowe tykanie starego, ściennego zegara. Wielkie psy sąsiada, które wieczorami lubią przeciągle ujadać, o tej porze najwidoczniej śpią spokojnie głębokim snem, którego nie niepokoi żaden ludzki hałas.
Początek listopada. Dni robią się coraz chłodniejsze. W ogrodzie przycięliśmy już wszystkie krzewy i iglaste drzewa, posadziliśmy kilkanaście młodych brzóz przywiezionych z nadleśnictwa. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, żeby spalić suche gałęzie i trawę. Powietrze pachniało mocno i znajomo.
Wstaliśmy przed piątą, za oknem o tej porze jest zupełnie ciemno. U sąsiadów światła pogaszone, zapewne jeszcze śpią. Zaparzyłam mocną kawę, a Ty przygotowałeś chleb i wodę do popicia lekarstw. Jedliśmy w milczeniu, otoczeni półmrokiem i ciszą.