Wstęp
Gwiazdozbiory to opowieść, która rodzi się na styku dwóch światów – świata gwiazd i świata ludzkiej duszy. Jest jak mapa nieba, która w rzeczywistości, w najgłębszej warstwie, okazuje się mapą ludzkiego serca. Opowieść ta jest zapisem wędrówki przez ciemność ku światłu, przez sen ku przebudzeniu, przez cząstkową śmierć ku nowemu życiu.
To nie tylko senne wizje czy poetyckie obrazy — ale także droga, którą każdy człowiek odbywa w ukryciu, w sobie samym: droga od rozpadu ku jedności, od lęku ku miłości i od nicości ku pełni. Astrofizyczny cykl życia gwiazdy staje się tutaj pretekstem do opowieści o przeżyciach bohaterki walczącej o zachowanie światła wiary. Mgławica, protogwiazda, zapłon termojądrowy, czerwony olbrzym — to nie są wyłącznie etapy kosmicznej ewolucji. To również figury Paschy, czyli przejścia: przez ciemność i śmierć ku Światłu, które nie gaśnie.
Opowieść ta splata w sobie różne języki i tradycje. Jednym z jej źródeł jest teoria rozpowszechniona na gruncie psychologii, zwana teorią dezintegracji pozytywnej Kazimierza Dąbrowskiego, która ukazuje, że kryzys, rozpad dotychczasowego porządku, załamanie i chaos — nie są końcem, lecz bramą. To, co boli i powoduje destabilizację dotychczasowych struktur, otwiera jednocześnie możliwość przejścia na głębszy poziom świadomości, bardziej dojrzały, autentyczny i pełny.
Drugim kluczem do interpretacji jest tradycja mistyczna Kościoła, zwłaszcza doświadczenie „nocy ciemnej” św. Jana od Krzyża. Noc ta, pełna osamotnienia, bólu i poczucia opuszczenia, nie jest brakiem Boga, lecz najgłębszą formą Jego obecności: obecności tak bliskiej, że aż nierozpoznanej. Ciemność nie oznacza pustki, lecz gęstość i pełnię. Narodziny światła wymagają najpierw całkowitego zanurzenia w mrok, a dojrzała wiara wymaga rozpadu i oczyszczenia obrazu Boga, często zafałszowanego przez własne lęki i ego.
Gwiazdozbiory są więc zapisem drogi, która prowadzi przez kryzys i rozbicie, przez noc i ciemność, aż do światła nowej jedności — do tajemnicy, w której psychologia i mistyka, kosmos i ludzkie serce, spotykają się w jednym akordzie pieśni.
Bohaterkę opowieści poznajemy w początkowym etapie głębokiego kryzysu, gdy jej wewnętrzny świat ulega rozpadowi, co zostaje jej zapowiedziane w na poły apokaliptycznym i proroczym śnie o końcu świata. Następnie przenosimy się do zwykłej codzienności, gdzie Bohaterka czeka na powrót swojego męża przy kuchennym stole w domu, prowadząc w duszy monolog z Bogiem. Dziwne zjawisko w postaci pojawiających się za oknem świateł sprawia, że wychodzi na zewnątrz. W ciemności nocy spotyka tajemniczego Chłopca, który zaprasza ją do tego, by zostawiła wszystko, co dotychczas znała i co dawało jej poczucie stabilności i bezpieczeństwa, i wyruszyła za nim. W istocie jest to już zasygnalizowany wcześniej we śnie o końcu świata, początek rozpadu starych struktur w Bohaterce – jej dotychczasowego przeżywania wiary, a zatem rozpad obrazu Boga, który nosiła w sobie przez lata i który domagał się rewizij i oczyszczenia. Bohaterka, początkowo zachwycona spotkaniem z Chłopcem, mimo nocy i panującej wokół zimy, z radością podąża za nim. Napełnia się doświadczeniem czegoś nowego, świeżego, pociągającego. Obecność Chłopca w trakcie podróży znika jednak Bohaterce z pola widzenia. Pozostaje jej tylko iskra, płomień, który pozostawił po sobie. Może jest to płomień jej wiary. Bohaterka wędruje jednak dalej, szukając wszędzie Chłopca, którego jak jej się wydaje – zgubiła. Wędruje tak długo, aż powoli zaczyna tracić nadzieję na spotkanie, co więcej, wielokrotnie nie rozpoznaje już nawet jego obecności przy niej, skupiona jedynie na swym bólu i samotności. Jej wędrówka kończy się wraz z dotarciem nad brzeg morza. Dalej nie może już iść. To właśnie tutaj spotyka drugą bohaterkę opowiadania, czyli Gwiazdę – świetlistą postać, którą Bóg posyła z nieba niczym anioła, by na nowo rozpaliła w Bohaterce płomień i ukazała jej głębszą perspektywę jej wiary, relacji z Bogiem i stworzeniem. Bohaterka dotarła do kresu swych możliwości i wysiłków – a jej niemoc staje się już polem do działania Boga.
GWIAZDOZBIORY
I
Pierwszy sen mgławicy
Zanim przygarnęliśmy zwierzęta, zanim w zacisznej dolinie zasadziliśmy ogród i otoczyliśmy go zielonym parkanem, miałam sen. Mieszkaliśmy tutaj, w starym domu nad rzeką. Pewnej nocy, w samym środku burzowego lata, coś zakłóciło nasz spokój – jak ciemne przeczucie zadrżało na osnowie ciszy i zmusiło nas do wyjścia na zewnątrz. Posłuszni nagłemu impulsowi wyszliśmy na obejście. Powietrze było gęste i ciężkie, lepkie od nocy.
Staliśmy pod stodołą i patrzyliśmy w otwarte na oścież niebo. Usłyszałam głuchy pomruk. Zobaczyłam spadającą gwiazdę i złapałam cię za rękę. Zaraz potem drugą. I jeszcze jedną. I kolejne, zsuwały się gwałtownie w dół. Przylgnęłam do ciebie całym ciałem, a ty objąłeś mnie ramieniem, bardzo mocno. Bezkresna otchłań nieba, brzemienna ogniem krzyżujących się świateł, ożywała na naszych oczach. Niezliczone gwiazdy, jak iskry rozświetlające brzeg tajemnicy, zaczęły pulsować i płomiennymi strugami gwałtownie spadać ku ziemi rozpalając jasne światła dla tych, co mieszkają w mroku i cieniu śmierci.
Czuliśmy, jak ziemia drży pod stopami. Psy wyły i skomlały. Z daleka dobiegały krzyki, płacz rozlewał się szeroko, obejmował naszą wieś, okolicę, miasta, całą planetę. A jednak właśnie wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że jesteśmy razem w wyznaczonym od początku czasie i miejscu. Tak, jesteśmy razem. Blisko. W całej obfitości schyłku. I to wystarczy. To jest jedyne, czego trzeba. Dlatego nie poddaliśmy się szalonej próbie ucieczki.
Staliśmy bezbronni, zastygli, jak zaklęci w świetle. W skupieniu patrzyliśmy w ogień, który coraz łapczywiej pożerał noc. Najpierw pola, łany dojrzałego zboża, potem sady, domy i gospodarstwa. Ogień brał wszystko. A jednak mimo grozy widok ten obezwładniał nas swoim pięknem.
Zwierzęta, najpierw rozpierzchłe w popłochu, zaczęły wracać, jedno po drugim. Zbierały się razem, jakby chciały być blisko siebie i blisko człowieka. Kładliśmy na nich ręce, uspokajaliśmy drżące ciała owiec i bydła. Tej jednej nocy spłonęło wszystko. I my również. Trzymając się za ręce, obróciliśmy się na powrót w nie więcej niż łyżeczkę gwiezdnego pyłu.



II
Zapadanie grawitacyjne
W zimową noc, na zachodzie, z półmroku wyłoniły się światła. Siedziałam sama w nagrzanej kuchni, czekając na twój powrót. Odłożyłam haft, wciąż niedokończony, wymagający poprawek. Zmrużyłam oczy. Przez szybę porysowaną wędrującym mrozem próbowałam przyjrzeć się tym punktom dokładniej. Jaśniały.
Boże drogi, co to może być?, zapytałam cię.
Milczałeś.
Wyjdę sprawdzić, pomyślałam. I już po chwili, wywabiona z domu migotliwą, nieruchomą procesją ogników, okutana ciężkim płaszczem, z chustą owiniętą wokół głowy, minęłam stodołę, otworzyłam olchową furtkę i skrzypiąc butami w śniegu poszłam kawałek przed siebie. Poszłam w ciemne pole.
Teraz zobaczyłam wyraźniej, z bliska. Ktoś rozpalił światła wzdłuż miedzy. Niemy pochód płomiennych psalmistów prowadził prosto pod nasz dom.
Kto do nas zmierza?, zastanawiałam się. I gdzie jest ten, który przyniósł ze sobą światło, rozpalając je w równych odstępach, co kilka kroków? Światła paliły się uroczyście, zaprószone w śniegu. Nie gasił ich mróz ani wiatr.
Czy nie widziałam tego już wcześniej, we śnie?
Pamiętasz przecież, pytałam cię o jego sens, powiedziałam do wnętrza siebie.
Pytałaś, a Ja prosiłem cię jak zawsze o cierpliwość, odpowiedziałeś.
Tak trudno mi się czekało, wiesz przecież, Panie.
Chciałam odczytanie znaczenia tego snu przyspieszyć. Napisałam nawet wtedy o całej sprawie do Joanny. We śnie to właśnie ona wręczyła mi do ręki czarno-białą fotografię. Zobaczyłam na niej to, co widzę teraz: nasz dom w zimową, gwiaździstą noc, rozpalone światła wzdłuż miedzy, rozległy spokój. A także Chłopca. Biegł miedzą w stronę domu. Pomyślałam, że to jej syn.
Kim był ten Chłopiec?, zapytałam cię, a ty milczałeś.
Z nasłuchiwania twojej odpowiedzi wyrwało mnie skuczenie psa. Obudziło we mnie instynktowny lęk. Może ktoś tu jednak jest, pomyślałam, od razu żałując, że wychodząc nie wzięłam z ganku latarki.
Halo, czy ktoś tu jest?, zawołałam w ciemność.
Ja jestem, odpowiedział głos.
Usłyszałam miarowe skrzypienie kroków, powoli zbliżały się w moją stronę. W głębokiej czerni dostrzegłam kształt małego Chłopca. Stanął przede mną i milczał, cakiem tak, jak ty. Przedłużającą się chwilę patrzył mi prosto w oczy. Jego pogodna bezpośredniość obezwładniała. Moje mięśnie, spięte do ucieczki, rozluźniły się pod tym spojrzeniem. Przyglądałam mu się uważnie, a może po prostu nie byłam w stanie oderwać od niego wzroku.
Dlaczego się uśmiechasz, Chłopcze?, zapytałam.
Chodź za mną, odpowiedział, a zobaczysz więcej.
Chłopiec odwrócił się i zaczął znikać mi z oczu. Nie namyślając się długo, wyruszyłam śladem za nim. Szłam i patrzyłam na jego sylwetkę, niewyraźną, zacierającą się w mroku. Wytężałam wzrok, by go nie zgubić. Dopiero wtedy dostrzegłam, w co był ubrany: czerwony płaszcz z ciepłej wełny i wyświechtane bladoniebieskie spodnie.
Rozpoznaję przecież ten głos, pomyślałam. Teraz jednak wydawał mi się bardziej wyraźny, jakby wyciągnięty z głębi na powierzchnię, bliski innym głosom, które znam, a jednak jedyny. W przeciwieństwie do nich był głosem o niepowtarzalnej architekturze, uformowanej przestronnie i jasno. I lekkim, lekkim tak dojmująco, że brzmiał jak ciepłe westchnienie ciszy. Wydobyty wprost z jego krtani, nie budził podejrzeń wobec poczytalności mojego własnego umysłu, skłonnego do różnych twórczych fantazji. Wiedziałam wyraźnie, że należy do kogoś, kto zostawia w śniegu drobne ślady. A jednak dziwiło mnie, że jest to głos dziecka.
Gdy rozmawialiśmy wcześniej, wydawało mi się, że jesteś starszy, powiedziałam do niego.
Nie wiem jednak, czy myśl tę wypowiedziałam na głos, czy swoim zwyczajem zwróciłam się do niego w środku. Chłopiec – ani głos z wnętrza – nic nie odpowiedział.
Szliśmy przed siebie miarowym tempem w milczeniu. Tuż za kapliczkami skręciliśmy w prawo, minęliśmy brzezinę i zeszliśmy z drogi. Teraz zmierzaliśmy w stronę ujścia rzeki. W ciemności wdychałam jego obecność. Przyglądałam mu się uważnie, przez to parę razy potknęłam się o zaspę i prawie upadłam. Nie mogłam jednak oderwać od niego wzroku. Chłopiec na głowie nosił jakby opuszczone gniazdo, a włosy mu pachniały wiatrem ciągnącym przez zimowe pola. Gałązki cierniowe musiały kłuć go w skronie, bo po policzkach i po jasnym podbródku spływała kroplami krew. Dlaczego nie zobaczyłam tego od razu?, zastanawiałam się. Teraz widziałam, że jego uśmiech, zdawał się wchłaniać boleść, przyswajał ją bez skargi. Dopiero teraz dostrzegałam to, czym może od razu nie chciał się dzielić, albo wobec czego ja pozostawałam niewzruszona.
To od jego krwi tak smakuje słodko powietrze, które łapię głęboko w płuca, pomyślałam. Idąc raz po raz zapadałam się w głębokich zaspach śniegu. Chciałam być blisko, coraz bliżej. Wdychałam krew, wodę i światło. Wdychałam trwożny, zimowy wiatr. Wszystko we mnie przyciąga jego tajemnica, pomyślałam. I łapałam zachłannie małe iskry radości, które Chłopiec rozsypywał wokół siebie, idąc. Łapałam je i, pochwycone ostrożnie jak świetliki, oglądałam w zamkniętych dłoniach. Czułam, jak od tych iskier rozgrzewam się cała, jak rozżarza się serce i zajmują ogniem połacie duszy.

III
Protogwiazda
Dlaczego wspominam tamto spotkanie? Teraz wydaje się tylko snem. Dlaczego wracam do niego w tej nieznośnie dłużącej się drodze, nad którą ciąży samotność i zimno tak przeszywające, że trudno złapać kolejny oddech? Czy długo tak już idę, podtrzymując ostatkiem woli słabnący żar płomienia, tę gasnącą iskrę wspomnienia jego ciepłej obecności? Och, wciąż jeszcze idę. Wciąż idę. I jakby przez kolejną warstwę snu, w pomrokach świadomości, po omacku, bez wytchnienia szukam właściwych połączeń i śladów. Szukam mojego Chłopca. Próbuję wysłyszeć jego głos.
Przemierzałam jałowe pustkowia drzemiące pod płaszczem mgieł – wąwozy, smętne pola, rozległe lasy i porośnięte bluszczem, podmokłe, opuszczone winnice. Wędrowałam przez ruiny miasteczek i wielkich, wyblakłych metropolii. Mijałam potężne świątynie stojące przy pustych, betonowych rynkach. Ich wnętrza z rozebranymi stołami komunii oświetlało krwawe światło rozbitych witraży.
Na schodach jednej z nich majaczyła sylwetka wychudłego Chłopca. A może tylko z daleka go śniłam? Spoglądał, jakby mnie znał. Z otwartej torby przy bosych stopach wystawał flet – podobny do tego, który noszę ze sobą. Nie rozpoznałam jego twarzy. Słyszałam coś jakby płacz – wyschnięte, nieme łkanie. Ktoś woła?, pomyślałam. Nie zatrzymałam się jednak. Ruszyłam dalej. Długo, och jak długo już niosłam pytania, trzymając je w dłoniach jak gorące kamienie. Szukałam sensu, który by mnie nie opuścił. Szukałam sensu tak długo, że nie wiedziałam nawet, czy gdybym go odnalazła, to umiałabym go jeszcze rozpoznać. Ciemność rozpierająca wnętrze rosła, nasączała godziny, mieszała ze sobą wydarzenia i miejsca. Łamała szkielety pogodnych rytuałów i w swoją pustkę wchłaniała moje siły.
Po wielu godzinach, dniach, miesiącach, a może latach, spędzonych w drodze do niego – zawsze w drodze do niego – docieram w końcu tutaj. Za rzędem rdzawych, połamanych sosen, nieco niżej rozpościera się samotna, dzika plaża. Podążam wolno w jej stronę. Przede mną morze: spokojne, bezkresne. A we mnie – rozrastająca się ponura noc. O ileż straszniejsza i inna od tej, która otacza mnie z zewnątrz, odsłaniając jaśniejące w ciemności struktury planet i gwiazd.
Słabnący żar płomienia, który starałam się chronić w dłoniach, zdaje się całkiem już zgasł. Strzepuję resztki popiołu na piasek. Robi się tak bardzo zimno. Nie wiem, co począć z rękami. Chowam je do kieszeni, by choć trochę się zagrzały. Dotarłam do brzegu świata – i zdaję sobie sprawę, że to chyba w samą porę, bo nie mam już sił, by iść dalej. A zresztą, dokąd jeszcze – wygnana z Raju – mogłabym pójść, by cię znaleźć, Chłopcze?, pytam się horyzontu.
Ściągam trzewiki. Podchodzę do morza. Pozwalam bezkresnej wodzie dotykać moich stóp. Ta chwila trwa długo. Mogłaby trwać już zawsze, myślę. Mogłaby trwać już zawsze.


IV
Zapłon termojądrowy
Nagle coś wybudza mnie z posępnego letargu. Na horyzoncie nocy dostrzegam migotliwe drżenie. Widzę jaskrawo czerwone światło. Początkowo pulsuje ono wysoko wśród gwiazd. Płonie, pulsuje. A potem gwałtownie spada ku morskiej pościeli, zostawiając w powietrzu ognisty warkocz. Nie znika. Zatrzymuje się i kieruje w stronę plaży. Zmierza prosto w moją stronę. Stąpa spokojnie po powierzchni wody. Po chwili staje tuż przede mną. Żywy, pełnokrwisty blask.
Widzę świetlistą postać, utkaną z eterycznej substancji. Namacalną obecność. Jej biała, powłóczysta szata spływa na piasek, a szerokie rękawy sięgają niemal ziemi. Oblicze jaśnieje tak mocno, że trudno dostrzec rysy twarzy. Są nieuchwytne. A może ich nie ma. A jednak patrzy na mnie – zagląda w sam środek mojej duszy i nasyca ją spokojem. Dziwne to, myślę. Ale stoję nieruchomo. Bezradna wobec cudu. Pozwalam jej patrzeć. A ona spogląda wnikliwie: bada moją noc i rany ukryte w jej głębi.
Zwraca się do mnie dziwnym, uroczystym tonem. Mówi z łagodną mocą: Usłyszałam, Pani, twój płacz. Dziś, w chwili księżycowej okultacji, gdy dla ludzkich oczu pozostaję ukryta, pozwolono mi zniżyć się do ciebie. Zapragnęłam cię pocieszyć. Wprowadzić cię, Pani, w tajemnicę milczenia twojej duszy, byś usłyszała wielką pieśń istnienia i przypomniała prawdę o samej sobie. Zanim zapytasz o cokolwiek – usiądź obok. Posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Dwa krzesła przygotowane zawczasu, posłużą nam tej długiej nocy, byśmy nadto nie zmęczyły nóg.
Siadam posłusznie na mniejszym krzesełku. Jak dobrze trwać w jej świelistym spojrzeniu, myślę. Śledzę ruchy jej wielkich, smukłych dłoni. Ze swoistą prostotą, czy też szlachetnością, poprawia fałdy swojej szaty, które spływają na piasek.
Po chwili odzywa się znowu: Teraz, Pani, gdy jest ci wygodnie, a dusza uciszyła się, pozwól mi przemówić.
Pamiętasz sierpniową noc, gdy z ojcem poszliście za miasto, na wzgórze, porośnięte wysoką trawą?
Tak, pamiętam, myślę. Dziwię się jednak, dlaczego o niej wspomina. Skąd wie?
To jedyne dobre wspomnienie z ojcem.
Miał starą lunetę i wielki atlas nieba. Rozsiedliśmy się na udeptanej trawie. Położył mi książkę na kolanach. Oświetlił latarką. Wskazał na gwiazdozbiór Skorpiona.
Należysz do tego stada gwiazd, powiedział.
O tam, nieco wyżej, w Południowej Wieży Nieba.
Tajemnicy tego świetlistego zastępu nikt jeszcze nie odkrył, dodał po chwili.
Zgasił latarkę, włożył mi do rąk lunetę i nakierował głowę na odpowiednie miejsce na niebie. Byłam oszołomiona tym, co zobaczyłam. Mnóstwo, całe mnóstwo gwiazd. I ja – pod tym wielkim ciemnym gmachem – nagle zrobiłam się taka maleńka. Ojciec to wyczuł. W jednym momencie objął mnie silnym ramieniem. Po raz pierwszy poczułam się przy nim bezpiecznie.
Ten gwiazdozbiór nazwałem Ognistym Rydwanem, powiedział, gdy wracaliśmy do domu.
Tak, pamiętam – zwracam się teraz na głos do mojej towarzyszki.
Widzisz, ja jestem najjaśniejszą gwiazdą z tego stada – odpowiada mi świetlista postać. Tamtej nocy widziałam cię, Pani. Siedziałaś pośród kołyszących się traw. W twoich źrenicach płonął blask rozgwieżdżonego nieba. Byłaś szczęśliwa. Ta noc trwała jednak krótko. Ale gwiazda nadziei, która zachowała ją w swej pamięci, siedzi teraz przed tobą, gdy ciemność w twojej duszy zgęstniała tak bardzo, że wydaje się, iż w jej mrokach nie ma już żadnego światła. Przysuń się bliżej, o wielkich rzeczach, o których chcę ci opowiedzieć, będę mówić szeptem.
Nie wiem, czy potrafię coś jeszcze usłyszeć i przyjąć, odpowiadam jej. Od długiego czasu trwam w dziwnych, głuchych ciemnościach. A jednak twój czysty głos, który kołysze moje martwe mroki, wlewa w moje wnętrze taki spokój i ciszę, że niczego więcej nie pragnę ponad to, by słuchać cię dalej.
Pani droga, Siostro moja, nie bój się i nie myśl, że oto mówić będę zagadkami i zdradzać ci tajemnice, które przed innymi pozostają ukryte. Boska Mądrość przemawia otwarcie. Niczego przed nikim nie tai. Równo wszystkim udziela swych darów. Do stołu jej misteriów zaproszeni są wszyscy, bez wyjątku. A bystry umysł i wyczulone zmysły często pozostają bezradne, bowiem tu smaki niebiańskie kosztuje się sercem. Prawdę przeżywa miłością.
Potężna postać unosi rękę – znak, bym zamilkła. Kieruje spojrzenie wysoko w górę, na rozgwieżdżone niebo. Jednocześnie mam wrażenie, że patrzy wprost do mojego serca przedzierając się przez ciemne, kolczaste gąszcza. Zaczyna mówić. Mówi. A ja, w przekonaniu, że nic już nie mam do stracenia, z dziwną lekkością poddaję się spokojnemu brzmieniu jej słów.
O Panie Ciszy,
Ty, który przechadzasz się po zagrodach jasnych, przejrzystych dni
i odpoczywasz w ciemnych grotach rozgwieżdżonych nocy.
Ty, który wsłuchujesz się w niedosłyszalne oddechy ciemnych materii
i śledzisz ruchy roztańczonej gromady galaktyk –
milczący Pasterzu Poranków, kantorze gwiezdnych chórów, cierpliwy Stróżu ognia nadziei,
udziel teraz swej łaski, aby dla pomnożenia Twej chwały, odnowił się i zapalił
płomień wiary w tej duszy.
A teraz, posłuchaj, Pani —
Ja, jeden z wielu luminarzy Nieba, któremu z wnętrza praognia
dane było słyszeć pierwszą część Pieśni —
tej samej, która rozbrzmiewała, gdy święci aniołowie, zapalani Boską Mocą, poznawali swe imiona –
chcę – dla oddania chwały Stwórcy i odnowienia w tobie płomienia –
opowiedzieć ci o Początku.
A także o tym, co stało się miliardy lat później – gdy w akcie odwiecznej Mądrości i miłosnej Woli
z zalążków materii poczynał się świat.
Zanim cokolwiek zaistniało — nim z czeluści niebytu,
z nieskończoności zawiązanej w blady supełek, z burzy chaosu i wichrów wieczystych nocy
wyłonił się czas i rozciągnęły się granice mrocznych przestrzeni — był On:
Wszechmocna Cisza, w której z rozkoszą spoczywało przedwieczne Słowo.
To z obfitości boskiego miłowania, którego pragnieniem było jeszcze większe
udzielanie się, pękło Serce – nie z braku, lecz żarliwego nadmiaru –
a z jego wnętrza rozlała się Pieśń Stworzenia: pierworodna, stała i wieczna.
Popłynęły łzy światła – iskry rozumnych i nieśmiertelnych aniołów –
rozświetlając wpierw nieskończone brzegi łona Tajemnicy.
Jednak Miłość, krynica odwiecznego ognia, nie spoczęła na tym.
Pochylona nad pierwotnym chaosem sprawiła, że pod Jej spojrzeniem pustka,
wezbrana drżeniem możliwości, odnalazła siebie brzemienną.
Oto czysta harmonia w subtelnym pulsowaniu poczęła się rozwijać w granicach mądrych nakazów,
przeplatając nici łaski i materii.
W próżni — pełniejszej niż wszelka pełnia — czas zadrżał pierwszą tęsknotą,
a przestrzeń zdziwiła się dotknięciem bliskości.
Pierwsze harmonie – migotliwe fraktale nicującego wszystko ładu –
zaczęły spajać zalążki stworzenia.
Z pęknięć symetrii wysypały się pierwsze cząstki – iskry energii tańczące w świętym uniesieniu.
Z napiętych strun możliwości uwolniło się brzmienie sił.
Tak oto Wszechmocny
przeszłość z przyszłością wiązał mocnym węzłem entropii.
Jego Miłość, w świętej ekstazie tworzenia, formowała głębie i rozciągała firmamenty nieba,
ciosała zwarte bryły planet, zwoje ognia umieszczała we wnętrzach gwiazd
i rozcierała mgławice mocnymi podmuchami Ducha.
A anioły – owe skrzydlate porcje światła – płynęły przez międzygwiezdne pustynie,
strzegąc praw harmonii: doglądając wiązań atomów, regulując orbity,
ustanawiając odważniki dla ustalania świętych proporcji liczb.
Ale to nie wystarczyło. Odwieczny tęsknił za kimś, kto odpowie na Jego
wezwanie wolności — nie z konieczności, lecz w prawym i czystym akcie miłości.
I ukształtował człowieka. Nie z ognia, jak mnie. Nie z kamienia, jak góry.
Lecz z ciepłego tchnienia. Z pragnienia, które przyoblekło się w odpowiedź.
W twoich żyłach płynie popiół z wnętrza supernowych, a w twoim sercu
płonie pamięć Edenu – ognisko, które pamięta Raj.
Na dnie Twoich oczu spoczął naświetlony
obraz Niewidzialnego.
Ty jesteś Jego tajemnicą: nieśmiertelną choć kruchą.
Pył, a jednak noszący Imię.
Posłuchaj teraz uważnie:
wiem, że długo trwałaś w nocy.
Wiem, że runął w tobie obraz Boga, którego znałaś, ale nie Bóg runął.
Dawne formy rozpadły się pod naporem Prawdy, odrzucając cień i martwy pył,
które więziły świetlisty rdzeń. To, co zgasło, odrodzi się jaśniejsze.
Bo noc – oczyszcza,
a świt – dojrzewa
w najgłębszej czerni.
To, co upadło, było tylko cieniem. Ten rozpad powije głębsze i stabilniejsze światy.
Oto milsze światło zrodzi się w tobie. Cichsze i łagodniejsze.
U progu to nie pustka cię wita, ale Pełnia jeszcze niezamieszkana.
To nie opuszczenia doświadczasz — ale koniecznej chwili cierpliwego trwania,
nim wspomnienie Miłości – ten promyk światła uwolniony dla ciebie jeszcze w Raju, u zarania czasu –
dotrze na dno twojej nicości.
Spójrz teraz w niebo: czy widzisz, że żadna orbita się nie zgubiła?
Tak i ty się nie zgubiłaś.
A promień światła, który opuścił gwiazdę miliardy lat temu
bez śladu znużenia dociera właśnie teraz do twoich oczu.
Jesteś częścią tej samej Pieśni kosmosu —
choć twoja nuta jest cicha. A nuta cicha wygrywana jest spod serca.
Wszystko, co istnieje, gra dla Niego, słyszysz? Nawet to morze, które dziś
wydawało ci się obce i zimne, nuci pieśń stworzenia.
A ty?
Ty jesteś najpiękniejszym z instrumentów. Stworzona nie tylko, by słuchać – ale też śpiewać.
Nie tylko, by szukać – lecz też powracać. Nie tylko, by wiedzieć – ale też ufać.
Zanurz się teraz w modlitwę milczenia, w obecność, która nie wymaga już moich
słów ani obrazów. Pragnienie jest początkiem modlitwy. Chór stworzenia podchwyci
każdą tęsknotę i wplecie ją w melodię kosmicznego hymnu.
Ty trwaj w ciszy, w prostocie nagiej obecności.
Nie próbuj niczego wymusić lecz pozwól, by czas – zapomniawszy o tobie –
wrócił do przystani swojego początku, a przestrzeń – nie znalazłszy cię nigdzie –
uwolniła się od twojego ciężaru.
W tej pierwotnej nicości On sam cię odszuka, przywoła w pamięci, dostrzeże,
i splecie swój oddech z twoim w pocałunku obecności.
Siostro, ucz się powoli i cierpliwie tego milczenia, które jest pełnią modlitwy –
w nim wibruje całe stworzenie.
Trwanie nie jest działaniem. Nie szukaj wzniosłych doznań, lecz wierności bycia.
Czekaj, a Oblubieniec przyjdzie – delikatnie, jak rosa o poranku.

V
Główna sekwencja
Skończywszy swą wielką opowieść, wspaniała, majestatyczna postać podnosi się pierwsza. Gestem ręki ponownie daje mi znak, bym podążyła za nią. Idziemy blisko siebie w milczeniu, stąpamy miarowo, nieśpiesznie, wzdłuż brzegu plaży.
Wsłuchana w łagodną noc, rozpoznaję w sobie dalekie echa opowieści, którą usłyszałam przed chwilą. Ugodzona pięknem świętej pieśni czuję, jak płonie od niej rozległa rana serca – a ogień obejmuje całą duszę i niezliczone jej zakamarki.
Przystajemy. Ośmielona ciszą, wyciągam flet z torby i zaczynam na nim grać. Gwiazda odchyla głowę lekko do tyłu, w rozkosznym zadowoleniu. Słucha pieśni, której promienna melodia, niespodziewanie dla mnie samej, wypływa teraz wprost z przepastnych toni mojego serca. Przemierza bezkresne łono nocy, dociera do horyzontu i rozwija swój lot ku wiecznej wędrówce.
Wielkie morskie stworzenia przywabione harmonią dźwięków, na ciemnych falach zmierzają ku brzegowi z otchłani dzikich i bezdennych. Ich potężne ciała, wybudzone z pradawnego snu, nasączone wonnością bezdennych głębin, lśnią od spływającej po grzbietach wody. Stłoczone przy lądzie oddychają ciężko. W zamyśleniu uważnie wsłuchują się w pieśń, którą noc sędziwa, przyjmuje pod swój płaszcz.


VI
Pascha kwantowa
Urwawszy swą pieśń, której wstęgi wypuszczone unosiły się jeszcze ku niebu mówię do Gwiazdy: mrok ponadgryzał brzegi mojej duszy, a ty je swą obecnością anielską poszerzyłaś. Moce umysłu, wcześniej ociężałe i udręczone, teraz rozpoznają prawdę. Pozwól, proszę, że opowiem ci, czego doświadczyłam, gdy cała zatonęłam w modlitwie, grając na flecie tę kojącą melodię. Melodię, która jak balsam wnikała w rany i światło przywracała zgasłym oczom.
Oto nagle, pochwycona miłością, znalazłam się wysoko – w bujnie rozgwieżdżonej zagrodzie Boga. W błogim zacisznym ogrodzie, pośród nagiego majestatu nieba, w czas wielkich gwiazdozbiorów. Dojrzałe wiązki światła pochylały głowy ku księżycowym sierpom. Prowadziła je niewidzialna dłoń. Trwały żniwa. Stałam tam spowita zewsząd ciemnym nektarem nocy, na złocistych piaskach nieba, pośród jego ciemnych fal, kiedy usłyszałam kroki. W moją stronę zmierzał bosy, rozświetlony Chłopiec. Główkę miał tak piękną, a skronie otoczone słonecznymi splotami cierniowej korony. Czy nie widziałam go już wcześniej?, pomyślałam. Czy nie za nim wyruszyłam w ciemną, zimową noc? Czy to nie jego zgubiłam na wiele lat?
Chłopiec podszedł, stanął na przeciw i milcząc przedłużającą się chwilę patrzył mi prosto w oczy.
Usiądź tutaj, powiedział, wskazując palcem miejsce u swoich stóp. Usiadłam.
Jedz, powiedział mi.
Jadłam, usta otwierałam do czerwonych owoców jego słów. Ze słów ciekło światło. A może to jego małe dłonie tak krwawiły. Dopiero teraz dostrzegłam: rączki, którymi mnie karmił, są dziurawe w środku.
Jak to możliwe?, zapytałam go.
Przecież należysz do mnie, nabyłem cię za cenę krwi. Dlaczego się dziwisz?, odrzekł Chłopiec.
A potem dodał: Wszystko co mam, oddaję tobie. Tutaj – wskazał na dłonie – uciszonym nurtem Moich ran płynie miłość. Przyłóż ucho, posłuchaj. Wasz głód mam we krwi.
Przyłożyłam ucho najpierw do jednej dłoni, którą mi podał, za chwilę do drugiej. A potem cała, ośmielona gestem jego otwartych ramion, przywarłam do wielkiego, ciemnego otworu w jego wełnianym płaszczu. Chociaż miałam zamknięte oczy zobaczyłam, jak cały ogród pochyla się przed moim ślepym – i choć popiskującym jak słabe pisklę, to równocześnie zachłannym – głodem, a z krzewów spadają słodkie owoce i wpadają w jego otwarty pyszczek. Ogród karmił cierpliwie, karmił do syta. Jego obecność pozwalała się spożywać.
Jak to możliwe? pomyślałam znowu. Jednak teraz nie potrzebowałam już wiedzieć. Byłam syta Słonecznym Chlebem. Leżałam pośród gwiazd i koszy pełnych ułomków. Odpoczywałam przy nim długo.
Nagle Gwiazda przerywa moją opowieść, chwyta mnie za rękę i mówi mi:
Chodź, chodź teraz prędko, bo oto Pan jest między nami –
przepasze cię radością, pocieszy i rozweseli po twych troskach.
Biegniemy. W mgnieniu oka docieramy na skraj morza. Ale cóż to? Gwiazda nie zatrzymuje się, więc wchodzę za nią do zimnej wody. Ciemne wzburzone fale uderzają o moje kolana, obejmują mnie w pasie. Chcę krzyczeć, by ją zatrzymać.
Zaraz zacznę tonąć, krzyczę.
Ale w tym samym momencie czuję, jak jednym ruchem ręki podciąga mnie ku sobie i pozwala mi poczuć, że kroczę po wodzie. Czy to ja o własnych siłach idę, czy niesiona jestem w jej ramionach? Nie wiem. Wtulona w światło, poddaję się jej prowadzeniu i zaczynamy tańczyć. Jak długo to trwa? Tego nie potrafię powiedzieć.


VII
Czerwony olbrzym (agonia gwiazdy)
Gdy echo radosnego uniesienia uspokaja się, wracamy w pobliże klifu. W nasze zaciszne ustronie. Nieco zmarznięta chłodem nocy, cieszę się, gdy moja świelista towarzyszka proponuje rozpalenie ogniska i rozmowy aż do świtania. Jak mówi: w zamiar odwieczny wpisane. Znosimy trochę suchych gałęzi spod sosen, stojących w ciemnych rzędach na niewielkim wzniesieniu za plażą. Piękna, świetlista postać pochyla się nad ziemią. Wyczesuje z głowy jasną wiązkę światła i kładzie ją na palenisku. Wybucha ogień. Na rozpiętym ponad nami baldachimie nocy gwiazdy łączą się w tańcu z iskrami naszego małego ogniska. Połyskujące suknie mgławic wirują w przestworzach. Łopocząc koronkami falban zwieszają się ku nam, jak wspaniałe, niebiańskie kwiaty.
Pomiędzy nimi, wysoko w górze, przez mgłę, dostrzegam kontur kobiecej sylwetki. Pochylona nad materiałem w skupieniu haftuje wzory, czuwając bez znużenia. Jej dłonie, poruszane w myśl Boskiego zamysłu, złotymi nićmi łączą to, co pozornie odległe. Starannie wygładzają wykrzywione miejsca, nadają jasność punktom orientacyjnym, najczulszym ruchem zacerowują rozdarcia. Na szacie dostrzegam niezliczone wątki jakiejś ludzkiej historii, które szczodrze obszywa szlachetnymi nićmi, przydając im blasku. Z podziwem obserwuję niestrudzoną pracę kobiety. I gdy trwam w zamyśleniu, ona odrywa wzrok od igły. Spogląda w moją stronę i dostrzega, że patrzę na nią. Na jej twarzy pojawia się uśmiech.
Czyń wszystko, cokolwiek ci powie, mówi cicho.
A potem prosi: Czuwaj nieustannie, by twoja szata była na czas przyozdobiona i gotowa.
Matko, odpowiadam, choć nie wiem, dlaczego tak się do niej zwracam.
Matko, naucz mnie przyjmować ten blask, który dociera do mnie pośród najgłębszych nocy. Ty, Jasna Pełnio, odbijasz go najdoskonalej.
Kobieta znów się uśmiecha, potem spuszcza pełen zatroskania wzrok, który na powrót spoczywa na ciężkiej pracy jej dłoni. Z pomiędzy palców spływają miękko jasne sploty łaski.
Mgła stopniowo gęstnieje, kształty zachodzą światłem i obraz kobiety powoli niknie w bieli. Patrzę teraz przed siebie, w skrzące ognisko, które płonie między mną a moją gwiezdną towarzyszką. Przez długi czas nie mówię nic. Nie dlatego, że brak mi słów — ale dlatego, że pierwszy raz od bardzo dawna nie czuję potrzeby ich wypowiadania. Wszystko we mnie zostało ogarnięte światłością. Światłością, co nie oślepia, lecz rozświetla od środka. To nie światło zewnętrzne. To nie blask jakiegokolwiek stworzenia. To światło, które rozpoznaję jak echo. Jak coś, co zawsze było we mnie, a o czym zapomniałam.
Siedzę cicho. Czuję piasek pod stopami i lekki oddech morza, który wślizguje się między fale jak westchnienie. Jest mi tak dobrze, tak błogo.
Pamiętam – wypowiadam pierwsze słowo, cicho, prawie szeptem.
Nie wiem, do czego się odnoszę. Do tamtej nocy na wzgórzu z ojcem, czy do innej nocy, jeszcze starszej, którą noszę w duszy od początku. Wiem tylko, że pamiętam. I że ta pamięć mnie ocala. Scala.
Po chwili dodaję: Nie rozumiałam. Nie rozumiałam, że milczenie, które mnie tak bolało, było w rzeczywistości dotykiem. Ciemność nie była brakiem obecności. Była jej ciężarem. On nie odszedł, lecz zbliżył się tak bardzo, że nie potrafiłam go odróżnić od własnego bólu.
Zgadzam się, niech mi się stanie, wykrzykuję do Niego w olśnieniu.
I proszę Go żarliwie: Niech twoja wola, a nie moja, będzie odtąd światłem na mojej ścieżce.
To jedyne, co mogę powiedzieć. Wiem jednak, że te słowa znaczą więcej niż wszystkie wcześniejsze modlitwy. Czuję, jakbym zanurzała się głęboko w życiodajną pełnię, jakby Raj nie został do końca utracony. Każda cząstka mojego ciała i każda najdrobniejsza iskra mojej duszy śpiewa, choć nie wydobywa się z nich dźwięk. Wszystko we mnie staje się modlitwą. Jednoczesnym, wielobarwnym byciem. Ja staję się modlitwą. Nie muszę mówić. Nie muszę nic trzymać. Jestem trzymana. Jego obecność – czysta, cicha, niewyrażalna – posiada mnie całą. Zamknięta w Boskim owocu, słodki miąższ łaski w niewinności niezasłużenie kosztuję.




VIII
Ósmy dzień tygodnia
Siedzę w kuchni, nasłuchując jak cichnie dzień. Czuwam. Powoli zbliża się czas twojego powrotu. Odkładam poprawiony haft, żeby śledzić wieczorne światło. Odkąd tu zamieszkaliśmy, światło nie daje mi spokoju. Jest mieszkańcem naszego domu, który nieustannie próbuje wchodzić ze mną w ukryty, milczący dialog. Rozpoczyna przy stole w kuchni, a za kilka chwil wędruje dalej — po krawędziach przedmiotów i złocistych ikonach na ścianie, potem wolniej pomiędzy firankami w salonie, pośród migotliwych pyłków tańczących z ciszą w powietrzu, aż wreszcie spoczywa na bieli krochmalonego obrusu i płatkach kwiatów złożonych w wazonie. Jak głęboko rani mnie jego obecność i jak bardzo jej wyczekuję. Czasem stoję długo, w zupełnym bezruchu, albo siadam na małym taborecie i patrzę, i czuję, że rośnie we mnie jak drzewo potęga zachwytu, a drzewo to płonie i nie spala się. Jego wiecznie zielone gałęzie wrastają w krwiobieg, tłocząc soki i muzykę ptaków, i drżenie liści i żar słońca, i dobroczynny chłód rosy i przejrzystość czystego nieba. Potem zachwyt łagodnie przechodzi w noc. Zastaje mnie całkiem maleńką, wypełnioną po brzegi płomieniem, spragnioną, by ktoś objął go swoją dłonią i pozwolił mu trwać. W spokojnym zapatrzeniu. W przenikającej zewsząd miłości.


