Najmilsza Jaskółko,
nasza mała wioska tonie w odwilży. Cudowne, falujące zaspy śniegu, które jeszcze wczoraj otulały ogród i całą okolicę, z każdą chwilą powoli nikną w ziemi. Biały ciężar czaru zostaje zdjęty z gałęzi i konarów drzew, które przez kilka dni leżały przywarte do podłoża. Jakże szkoda! Mam nadzieję, że podobna, prawdziwie baśniowa zima jeszcze do nas powróci. Jak dobrze było odpocząć w jej łagodnej ciszy. Pewna znajoma, mądra kobieta napisała do mnie słowa, które od razu przepisałam do zeszytu. Powtórzę je za nią, dla Ciebie: „śnieg wszystko czyni dobrym, nawet najskromniejsze dobro. I zda się, śnieg wszelką brzydotę osłania i łagodzi. Ma w sobie coś z boskiego miłosierdzia. Osłania, ale też parzy”. Wsłuchuję się w te zdania całą sobą. Zostawiam je Tobie bez komentarza, by nie płoszyć ich wewnętrznego piękna i tajemnicy.
W niedzielę, gdy byliśmy w odwiedziny u Mamusi, zabrałam ze strychu sanki. Takie, co to pamiętają jeszcze nasze dzieciństwo. Potem, gdy wróciliśmy do siebie, wybrałam się nocą na samotny spacer z Bronią i Luną. Szłyśmy miedzą, zupełnie po ciemku, w kierunku strumyka. W zasadzie nie wiem, po co zabrałam ze sobą sanki. W tej głębokiej ciszy chciałam chyba usłyszeć zapomniany już dźwięk metalowych płóz ciągnących po ubitym śniegu. Był cudowny. Cudowna była noc, towarzystwo wiernych psów i nastrój, któremu poddałam się cała, caluteńka. Był on tak potężny i oszałamiający, że wydawało się, jakby zaraz miało nastąpić coś zupełnie niezwykłego. Jakiś rodzaj cudu, objawienia się czystego piękna: dostępny dla zmysłów taniec świetlistego, miniaturowego anioła. Czystej radości. Jego lekkie, gorące stopy tuż nad skrzącymi się fałdami śniegu spoczywającego na zaoranych polach.
Dlatego oddychałam cicho, tak cicho, by nie przeoczyć żadnego szelestu zdradzającego, że oto roztańczone lśnienia są już między nami. Siedziałam samotnie na sankach, pośród zimowego krajobrazu naszej wsi. Czerwone płozy wbiły się głęboko w śnieg. Bronia i Luna usiadły tuż obok, grzejąc mnie w nogi. Patrzyłyśmy w ciemność, jakby można było coś z niej wyczytać, albo wydobyć. Wyodrębnić ten spodziewany cud, zdążyć do jego rąk, nim zniknie. Pochwycić w dłonie drobną obecność anioła, przyłożyć do ucha, posłuchać, a potem ze smutkiem rozluźnić pięść. Pozwolić jasnemu tchnieniu, by przez szczelinę nocy mogło wrócić do swego źródła, dziecięcym snom dalej się śnić.
Siedziałam tam naprawdę długo. Wystarczająco długo, by porządnie zmarznąć. Jak się domyślasz, przyniosłam z tego spaceru całe mnóstwo obrazów. Zasłyszane słowa. I ślad po dreszczu, który zmienił coś na duszy.
Niedługo potem zaczęła się odwilż. Ślady, które zostawiłyśmy na śniegu zniknęły. W miejscu, gdzie nasłuchiwałam aniołów, pod olbrzymim nocnym niebem, po sankach pozostały w ziemi dwie głębokie rany. Przywołane moje dzieciństwo na skraju pola krwawi. Widać wciąż żyje, wciąż jeszcze żyje. Czasem niespodziewanie, jak tamtej niedzieli, opadam w jego głąb. W nieskalaną ciężarem życia jasność zimowych poranków, w białość niewinnych nocy, w piękno chwil jedynych.
Ale dlaczego piszę o tym do Ciebie? Może to trochę tak, jakbym pośród tych słów, za rękę prowadziła Cię tam, gdzie rodzi się Eden… Kolejna opowieść, której daję się prowadzić jak dziecko. I jak dziecko jestem zachwycona, gdy z otwartą buzią wsłuchuję się w te jej nocne, uwodzące pieśni. Dokąd wiodą? W jaką samotność, na którą trzeba się odważyć, by móc dalej jej słuchać?
Gdy wspominam “Światła Getsemani”, a potem “Gwiazdozbiory”, to mam wrażenie, jakby z jednej strony te opowieści były owocem drogi, którą musiałam najpierw przejść, by móc je stworzyć, a z drugiej strony, jakby one same coś w moim życiu zapowiadały i wyprzedzały… Czy masz podobnie, Kochana?
Posyłam ten krótki liścik także dlatego, by sprawić Ci choćby maleńką, najmniejszą radość. Martwię się i mam nadzieję, że do Twojego wnętrza zawita wkrótce jasna radość. Życzę Ci tego z całego serca.
Twój rudzik z południowej Polski
Kami
