czekamy

ptaszkowie

Święta czelność

Kochana moja,

iskrzące odłamki ciemnych konstelacji nocy gasną bezgłośnie u stóp wielkiego poranka, który przyniósł ukojenie całemu światu, ale obdarował nim także i mnie małą. Odpoczywam na jego promiennym, jeszcze rosą wilgotnym wybrzeżu. Oczy mam szeroko otwarte i pozwalam wiatrowi, żeby mnie głaskał. Robi to z tą samą czułością, co zawsze, jednak dziś jestem w stanie odbierać jego obecność szczególniej. Jaskrawo odczuwać rzeczywistość całym ciałem. Widzieć jej głębie w świetle jednego z wierszy Mertona – tak ukochanego, tak drogiego fragmentu, który po wydarzeniach ostatnich dni rozbłysnął we mnie mocno i czysto. A brzmi on pięknie, posłuchaj, przeczytaj go sobie na głos: 

Spróbuję jak przedmioty
być swoją własną ciszą:
choć to bardzo trudne. Cały
świat potajemnie płonie.
Kamienie płoną, nawet kamienie
mnie parzą. Jak to możliwe, by tak
ucichł człowiek lub nasłuchiwał
płonącego świata?
Skąd weźmie czelność,
by siąść wśród przedmiotów,
których wszystka cisza
jasnym ogniem płonie?

Widzisz, Kochana, a mnie po raz kolejny ta czelność została ofiarowana, a może nawet z całą świętą niecierpliwością miłości narzucona, podana w czułym gwałcie bez skazy prosto w krew. I dokonało się to w łóżku. Śmiej się, śmiej, a jednak prawdą jest, że Bogu chyba spodobało się przychodzić najczęściej wtedy, gdy najpierw do tego łóżka dosłownie mnie przygwoździ – paraliżującym lękiem lub otępiającym bólem. Krótko mówiąc: uczyni bezbronną. Gdy mi po ludzku będzie już wszystko jedno, co myślę sama i co myśli o mnie On. Gdy myśli przestaną być jakąkolwiek podporą i rusztowaniem. Gdy już tylko niemy krzyk i palce wbite mocno w pulsującą materię rzeczywistości: w bladozieloną, przepoconą nocnymi dreszczami pościel. W taki sposób przyszedł za pierwszym razem. I teraz znowu, choć już nie słodyczą światła i słowa, a raczej: wytrawną ciemnością cienia tajemnicy. Delikatną i bezkresną bezpośredniością. Wibrowaniem bliskości. Życzliwością majestatu. Umysł spowił gęstym obłokiem, by uczynić duszę odruchowo i bez przeszkód dostępną tajemnicy, która się jej udziela nie tyle poprzez projekcje umysłu i komponenty życia, co przez życie samo. I ja właśnie w owym czystym, ognistym życiu – lekko poturbowana – miałam wreszcie odwagę tak po prostu i bezczelnie rozgościć się całym ciałem. Pozwolić mu, by ciszę ze mnie wydobyło i nakreśliło ją we mnie na nowo, a potem pomogło płonąć jej wśród wszelkiej ciszy tego cudownego świata. Płonąć radośnie, płonąć w uświęconej materii ciała.

Świadomość bycia (zaznaczę: bycia w ciele, nie w oderwaniu od niego) jest jak łaska spadająca na język, którego nikt nie zmusza do modlitwy, a który modli się sam, odruchowo, milczeniem. Każda chwila jest rozkoszą, czystym świętem oddechu. Liturgią łagodnego trwania. Życie przypomina kielich, którego dno zniknęło — nie ma końca. Tylko smak. Tylko światło rozpuszczone w materii, które nigdy nie musi być nazwane, żeby było prawdziwe. I nie chodzi już o to, by Go rozumieć. Nawet jeśli nie wiem, skąd przyszło ani dokąd mnie prowadzi – idę, bo płonie. Idę, bo cisza mnie niesie. Idę, bo pragnę miłości.

Ciało, moja Kochana, nie jest tylko skorupą. Nie jest też świątynią w górnolotnym sensie, oderwanym od krwi i potu. Czyż nie jest ono sakramentem — tym najbardziej dostępnym, nieprzekładalnym? Najbardziej bezpośrednim miejscem spotkania z rzeczywistością — z Bogiem, z drugim człowiekiem, ze sobą samym — a żadne słowo, symbol ani rytuał nie są w stanie go w pełni zastąpić ani oddać jego prawdy? Czyż nie tyle „uczestniczy” ono w znakach – co samo jest znakiem, i to znakiem, który niczego nie udaje? Nie da się go odczytać z dystansu. Trzeba je przeżyć, poczuć, być w nim. Więc kiedy mówię, że ciało jest nieprzekładalnym sakramentem, mam na myśli, że to ono pozwala przeżyć misterium bezpośrednio, bez konieczności tłumaczenia go na inne znaki. Ciało nie potrzebuje interpretacji, żeby być święte. Jest święte, kiedy żyje. Nawet — a może właśnie wtedy — gdy cierpi.

To w ciele płonie zachwyt i objawienie, dzieje się ekstaza i ból, dokonuje się komunia – przez dotyk, czułość, współobecność, odbywa się modlitwa bez słów – w westchnieniu, bezruchu, łzie, bezsenności, śmiechu. Każda jego komórka potrafi mówić, gdy dusza zamilknie, i wołać, gdy umysł się podda. I właśnie przez nie Bóg najczęściej przychodzi — nie wbrew ciału, ale w nim i przez nie. Nie jako błysk zza zasłony, ale jako sam ciężar kości, ciepło wewnętrznych wód, mrowienie pod skórą. Nieraz myślę, że to największa tajemnica, którą staramy się ukryć nawet przed sobą — że jesteśmy stworzeni do tego, by w każdej komórce odczuwać światło. Że nasze ciało pragnie nie tylko dotyku, ale też… rozpoznania.

Chyba rozumiem odrobinę lepiej, czym jest ta „czelność”, o której mówi Merton. To nie bunt, nie zuchwałość, czy akt pychy. To coś cichszego, głębszego — zgoda na własne istnienie jako miejsce epifanii. Zgoda, że jestem przestrzenią, w której może mieszkać ogień, i że nie jestem zbyt uboga, zbyt brudna, zbyt poraniona, by mogło się to dokonać. To zgoda na to, że jesteśmy warci objawienia. Czelność przysiadnięcia wśród płonących przedmiotów to nic innego jak akt zawierzenia, że płonę i ja — że światło, które tańczy w liściach i kamieniach, tańczy także we mnie. Że siadam nie jako obcy, nie jako intruz, ale jako brat czy siostra tej samej ciszy. Że mogę zaryzykować zachwyt. Że mogę pozwolić sobie na ekstazę. To czelność nieuciekania – przed sobą, przed światłem, przed łaską. Czelność, by się nie zasłaniać już wstydem. Czelność, by przyjąć łagodność płomienia, który nie niszczy, tylko uznaje, rozświetla i jednoczy.

Kochana… pamiętasz, jak niedawno mówiłam Tobie, że po ostatnim paroksyzmie bólu uznałam z całą pewnością, że stan bez cierpienia, to nie jest rzeczywistość neutralna i obojętna, ale że jest to po prostu roześmiane, ekstatyczne szczęście?  Że jeśli ból miałabym ocenić w skali od 1 do 10, to brak bólu nie byłby równy 0, ale byłby raczej takim stanem +10? 

A może jest jeszcze coś więcej… Może przeczuwasz czasem obecność szczęścia pod spodem cierpienia? Jako czegoś pierwotnego, trwającego nawet wbrew świadomemu doświadczeniu? Jak gdyby ból zaciemniał jedynie względem umysłu to doświadczenie szczęścia, które w jakiejś spodniej warstwie, w tajemniczym wymiarze, trwa niezmącenie mimo jego dojmującej i obezwładniającej obecności? Powiedz, czy można przeżywać szczęście „mimo wszystko”, nie dlatego, że ból znika, ale dlatego, że w środku bólu trwa coś cichego i nienaruszalnego? Może szczęście nie jest czymś, co się zdarza. Może nie jest reakcją, nie jest konsekwencją ulgi, ani nagrodą po przetrwaniu. Może ono jest pierwsze. Nie wydarzeniem, ale stanem istnienia. Nie czymś, co trzeba osiągnąć, ale tym, co już się dzieje — w samym fakcie, że jestem. Czasem mam wrażenie, że ono nie potrzebuje żadnego uzasadnienia, żadnej formy — że po prostu jest obecnością samą w sobie. Nawet jeśli przysłonięte. Nawet jeśli zakryte bólem, lękiem, zmęczeniem. Jakby światło nie przestawało istnieć tylko dlatego, że przymknęłam powieki. I może, Kochana, właśnie to jest najgłębsza tajemnica: że szczęście nie przeciwstawia się bólowi, ale przenika go?

W ostatnim doświadczeniu bólu zdało mi się że odkrywam coś jeszcze. W pewnym momencie Radek wziął moją dłoń w swoją. I w tym dotyku było coś więcej niż tylko wyrażona i odczuta bliskość. Była przez moment przeżywana… rozkosz. Ale jak to? — pomyślałam później. Czy to możliwe, żeby w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą pulsował ból, nagle pojawiła się czysta przyjemność bycia dotykaną, bycia trzymaną, bycia kochaną?

Czy nasza wrażliwość jest aż tak stępiona — nie dlatego, że jesteśmy niewrażliwi, ale dlatego, że jesteśmy przeciążeni, zagłuszeni nadmiarem, nieobecni w sobie? Że nie tylko nie czujemy szczęścia — ale przestaliśmy rozpoznawać ekstazę w codziennym dotyku?

A przecież to był tylko gest — ludzki, prosty, powtarzalny. A jednak: coś we mnie rozszczelnił. Jakby ten dotyk nie tylko przeszedł przez skórę, ale także odsłonił coś spod niej — coś, co czekało, by zostać odkrytym: wrażliwość pierwotną, nagą, zdolną do czucia całym istnieniem. I myślę teraz: może to nie była wyjątkowa chwila, ale po prostu chwila bez znieczulenia. Bez rozproszenia. Bez filtra. I dlatego rozkoszna.

Może każde takie dotknięcie — dłonią, słowem, spojrzeniem — może ono zawsze jest ekstazą. Tylko my już nie potrafimy jej przyjąć, bo szukamy jej gdzie indziej, wyżej, intensywniej, rzekomo bardziej „prawdziwie”?

A tymczasem miłość przychodzi tak…

Cicho. Ciepłem dłoni. 
Na skórze zmęczonej cierpieniem. 
I mówi: „To wystarczy.
To Ja jestem.”

Nie głośna, nie spektakularna, nie wymuszona —
ale prawdziwa.
Zanim pojawi się słowo, zanim umysł zdoła ocenić,
zanim serce się zlęknie,
ona już jest.

W dotyku.
W obecności.
W czuciu, które nie prosi o więcej, 
bo nagle wszystko —
jest.

Kochana… Na koniec jeszcze krótka modlitwa, która zrodziła się z tych ostatnich wydarzeń… Cieszę się, że mogę się nią z Tobą podzielić. Cieszę się, że mogłam spędzić dziś prawie cały dzień na pisaniu tych słów do Ciebie. Bardzo brakowało mi naszych listów. 

Obejmuję Cię najczulej

K.

Modlitwa ciała i ciszy

Panie,

nie mam już słów, więc proszę — 
przyjmij ciepło mojego oddechu.

Przyjmij moje ręce, które pogubiły się
w znaczeniach gestów, ale drżą.

Przyjmij skórę — milczącą pamięć światła,
które dotyka, zanim je zauważę.

Przyjmij mój umysł — wątpiący w rozumowanie,
znużony odpowiedziami,
ale wciąż cichy, gdy przestaje pytać.

Przyjmij, że dziś nie pytam: „dlaczego?”, 
tylko: „czy jeszcze bliżej mogę?”.

Dziękuję Ci, że nie każesz mi się wznieść,
ale schodzisz głębiej, głębiej —
aż do samej duszy,
tam, gdzie wszystko jest jeszcze nieułożone,
gdzie paruje świeży chaos,
a Ty i tak tam jesteś.

Dziękuję Ci za szczęście, które nie musi niczego poprzedzać,
bo jest samym istnieniem.
Za to, że jesteś we wszystkim,
co oddycha, drży, trwa.

I naucz mnie — proszę —
by nie szukać Cię dalej niż do następnego tchnienia.
Nie wyżej niż czoło kochanej osoby.
Nie głębiej niż miejsce, w którym boli,
i jednocześnie wibruje pokój.

Bądź ogniem, który nie spala, ale oświetla.
Bądź ciszą, która nie oddziela, ale przenika.
Bądź przy mnie —
nie dlatego, że Cię wzywam,
ale dlatego, że zawsze byłeś.

Jak ciepło, które zostaje na dłoni długo po dotyku
i nie odchodzi.
Jak rozkosz obecności,
która niczego nie żąda,
bo już jest wszystkim.