czekamy

ptaszkowie

Fragmenty z listu do M.

Najmilsza moja M., niebu bliska Jaskółko,

dziś mija tydzień od czasu Twojej operacji. Cieszę się, że jesteś już z powrotem w domu, wśród najbliższych… i powoli wracasz do pełni sił.

Dziś rano po raz kolejny odczytałam Twój list z końca maja — list utkany z lęku, ale i z nadziei; lęku, który nie zamyka, a pyta… i nadziei, która drży, lecz nie gaśnie. Wróciłam także do wiadomości, które wysłałaś do mnie wczoraj. Odsłuchiwałam je już trzy razy – wiedz, że bardzo mnie dotykają, nazywając i pogłębiając we mnie coś, co od wielu miesięcy (a może i lat) noszę w sercu. Postaram się opisać to w słowach i czasami pewno między nimi… Wiem, że Twoje czujne, uważne, wewnętrzne ucho wszystko to wychwyci – tak, jak słowik rozpoznaje drżenie liścia.

Wynotowałam sobie na karteczce wątki, które poruszyłaś, by niczego nie zgubić i pochylić się z czułością nad każdą Twoją myślą, obawą, ale też wdzięcznością, którą dane było Ci doświadczyć w tych dniach… i która jak obmyte rosą ziarno, dojrzewała w Tobie mimo cierpienia.

Mówisz, że teraz — w tej delikatnej porze rekonwalescencji — ciało domaga się całej Twojej uwagi, że wszystko stało się tak fizyczne, dotykalne, ograniczone… i że czujesz, jak bardzo to wszystko oddala Cię od wzniosłości, od modlitwy, od kontemplacji. Mówisz, że chciałabyś „rozliczyć się” z Bogiem — przyjrzeć się temu, jaka byłaś w tej „próbie”… a widząc siebie w prawdzie, doświadczasz rozczarowania. Nie tyle bólem ciała, co falą myśli, które – jak kamyki w bucie – nie dają spokoju. Jedna z tych myśli mówi: gdybyś tylko miała większą ufność… wszystko mogło wyglądać inaczej.

Widzisz, Kochana… nawet nie wiesz, jak zawstydzona jestem, próbując Tobie odpowiedzieć cokolwiek na to, co piszesz i mówisz o cierpieniu. Bóg mnie – jak dotąd – oszczędza. Oszczędza od cierpień ciała, choć nie od współcierpienia z tymi, których kocham. Ale właśnie z patrzenia na ich twarze, na ich przejrzyste, poranione dusze, uczę się, czym jest cierpienie, które oczyszcza. Każdy z nas kroczy inną ścieżką, każdy nosi inne ziarno w dłoni — jedni je rzucają w ziemię pełni wiary, inni — drżąc z niepewności. Ale niektóre rzeczy pozostają wspólne dla wszystkich: samotność bólu, cisza nocy bez odpowiedzi, pytania wypalające się na dnie duszy. Ale tak… to zawsze jest jedynie tylko moje myślenie o cierpieniu… i nie znaczy to, że gdyby przyszło mi samej w tym momencie zmierzyć się z jakąś tragedią, jakimś bólem, chorobą, śmiercią kogoś bliskiego… potrafiłabym przywołać te myśli z całą mocą i zapanować nad własnymi reakcjami. Myślę o sobie raczej, że jestem bardzo słabym i kruchym człowiekiem, i bez wyraźnej pomocy łaski, mogłabym po prostu zupełnie się rozsypać.

To, że nie jesteś zadowolona ze swoich reakcji — jest ludzkie. Święcie ludzkie. Lęk jest naszym pierwszym językiem, ciałem naszej modlitwy, zanim przyjdzie Słowo. Ale wiesz… to chyba dobrze, że nie jesteś z siebie zadowolona. Bo… to całkiem naturalne i normalne, że lękamy się bólu, że źle nam w szpitalu, że wolelibyśmy być zdrowi, móc cieszyć się dniem i tym, co on z sobą niesie. A w takich chwilach wszystko zdaje się chyba sprowadzone, zredukowane jedynie do “przetrwania”, skoncentrowane na naszym ciele, jego dolegliwościach, zabiegach wokół niego. A jeśli w tym wszystkim jeszcze dane jest nam doświadczać śmiertelnego chłodu wszelkiego rodzaju procedur… całej tej szpitalnej machiny przemiału pacjentów… to prędko może pochłonąć nas poczucie wielkiej samotności i opuszczenia… Ale widzisz… Ty właśnie tego wszystkiego na sobie i w sobie DOŚWIADCZYŁAŚ. Nie stanęłaś nad chmurą łaski, nie śpiewałaś psalmów z wysokości, ale zeszłaś w dół. A Bóg — zamiast cudownie unieść Cię z dala od bólu — podał Ci kielich. Nie jego symbol — ale cały jego ciężar i gorycz. I kielich ten był NAPRAWDĘ gorzki. Naprawdę, to znaczy z wszystkimi konsekwencjami… nawet z tą, że mogłaś czuć się opuszczona… albo niezadowolona z siebie… Ale czy owo zadowolenie z siebie nie byłoby już jakąś formą ulgi, odjęcia tej goryczy, którą mogłaś wypić i do której byłaś zaproszona?

Pomyśl tylko… gdybyś w tym czasie szpitalnych zmagań całą sobą odczuwała napełniającą Cię łaskę (bo ta łaska była nad Tobą, ale osłonięta przed Twoim wzrokiem), to w zasadzie całe to doświadczenie pozostawałoby jakby za mgłą… A tak to byłaś w nim w pełni. I nie był to żaden sprawdzian dla Ciebie. Jakiś test na Twoją pobożność, siłę Twojej wiary. Z powodu czego, znając już swoje reakcje, mogłabyś odczuwać obecnie wstyd przed Bogiem i sobą. Wierzę bardzo mocno, że dane Ci było uczestniczyć w tajemnicy Ogrodu Getsemani. W lęku Chrystusa. W Jego prośbie skierowanej do Ojca, by jeśli to możliwe, odsunął od Niego ten kielich goryczy… Jak dobrze, że te Słowa zostały zapisane! Że są tak żywe, jaśniejące w naszych ciemnościach, w naszych własnych lękach… Że możemy, przebywając w takich Krwawych Ogrodach, wtulać się w Boga, zawierzać Jemu… Ale co to właściwie znaczy, Jaskółko?

To zawierzenie… Czy czasami nie oznacza ono jedynie niemego krzyku naszej duszy… krzyku, który nie widzi przed sobą nawet kierunku, w jakim mógłby zmierzać, by trafić do Boga… Bóg wydaje się tak odległy… tak nierzeczywisty… tak nieskuteczny… czasami wręcz obcy… bo trudno zrozumieć, dlaczego pozwala cierpieć, dlaczego nie przychodzi, dlaczego nie ulży od razu… na co każe czekać? Wydaje mi się, że te pytania są tak prawdziwe, tak osadzające w prawdzie, w życiu samym… ale stanąć w ich świetle może jedynie ten, kto cierpi prawdziwie, komu łaska nie ujęła nic z kielicha, który dla niego przeznaczyła. A jeśli nic nie ujęła, to znaczy także, że i rozczarowania samym sobą… Ale to przecież nie na sobie mamy polegać, nie na własnej pobożności, uduchowieniu… a na Bogu jedynie. Na Bogu, który widzi nas w całej prawdzie. I nie dziwi się naszymi reakcjami. Nie zaskakujemy Go naszymi łzami, krzykiem, żalem, wyrzutami do Niego kierowanymi. To wszystko jest częścią drogi do Niego i odkrywania, czym jesteśmy sami z siebie. Jeśli zrozumiemy, że wszystko co dobre i silne w nas, jest łaską, wówczas nie będziemy przeżywać tak boleśnie jakiejkolwiek formy rozczarowania swoim zachowaniem. Będziemy wiedzieć, że tym właśnie jesteśmy – samą słabością, samotnością i grzesznością. Nie wstydź się tego, kim jesteś, jaka jesteś. Każdego dnia piękniejesz pod wpływem darów Jego łaski. Te dary są w Tobie złożone na wieki. Choć czasami Bóg daje Ci doświadczyć, czym jesteś ogołocona z Jego łaski… ale to dla naszego dobra i żeby się nie chełpić niczym, a już szczególnie własną świętością. Bo nie jesteśmy stworzeni, by błyszczeć własnym światłem. Światło, które nas rozświetla, nie jest nasze. I kiedy Bóg ukrywa się w ciszy, gdy nasza dusza jest nagą gałęzią bez liści — to nie znaczy, że nie czuwa. To znaczy tylko, że uczy nas oddychać Jego milczeniem.

Zachwyciłaś mnie, Kochana, swoją nieustanną czujnością na Jego obecność. Wychwytywaniem najmniejszych przejawów Jego troski, którą roztaczał nad Tobą przez cały czas. Wspominasz o znajomej Tobie pani psycholog, o lekarzu, który Cię operował i przyszedł porozmawiać z Tobą przed zabiegiem… a potem pomógł z wypisem… O miłej pani pielęgniarce i anestezjolog… Fakt, że to dostrzegłaś świadczy o tym, że Twoje oczy nie tonęły tylko w łzach… ale też w łasce, która pomagała Ci spoglądać na rzeczywistość głębiej… szukać w niej Boga… domagać się w niej Jego obecności… Jak to dobrze, jak pięknie, jak walecznie! Twoja dusza nie zamknęła się przed światłem. Jaskółka nie zapomniała o niebie.

Cieszę się, że dane Ci było doświadczyć tak kojącego momentu po podaniu narkozy. Twoje słowa: “jak dobrze, że nie muszę myśleć” – zostaną ze mną na długo. Mówisz, że ogarnęła Cię dziecięca radość i ciemna fala, która Cię w siebie wchłonęła, a Ty poczułaś wolność… Wolność od myśli… i od samej siebie… całego bagażu, który niesiesz przez życie… Wyobrażam sobie, jak musiało to być wspaniałe i dobroczynne. Mocno to we mnie zarezonowało, jak już wiesz… Splatając się z przemyśleniami, które noszę i rozwijam w sobie pomalutku odnośnie życia modlitwą kontemplacyjną… Nie pomyśl jednak, że są to jakieś wielce rozbudowane wewnętrzne traktaty… raczej przebłyski intuicji, obrazy, pragnienia. Rozbłyskują osobno, ale mam wrażenie, że po czasie dopiero można zauważyć, jak się ze sobą łączą w jedno, odsłaniając coś z głębokiego sensu. Czyli z nieskończonej prostoty. Nie martwię się zatem, że nie dany mi został intelekt mędrca i filozofa, i że z tego powodu tracę coś bardzo ważnego w dziedzinie wiedzy o Bogu i życiu. Życie samo uczy mnie siebie, a Bóg JEST ponad wszystkim, co można o Nim pomyśleć, ponad nawet tą najpiękniejszą frazą wiersza, którą dusza może z siebie wyśpiewać. Jak sama mówisz: analizowanie, interpretowanie, ubieranie w piękne słowa – nie ma znaczenia, jak coś powiemy. Jeśli ktoś przejdzie cierpienie, to rzeczy najprostsze będą najpiękniejszymi, nie będzie potrzeba więcej do szczęścia. Wystarczy bycie. Świadczenie sobą. Bycie tu i teraz. A więc może… w jakiejś wolności od myśli i słów także? Och, zdaje się, że właśnie tak… moja Kochana… Stan bycia bez siebie. Jak modlitwa, która niczego nie mówi, ale wszystko oddaje.

Dziękuję za Twoje łzy wylane nad samą sobą, nad swoim cierpieniem i cierpieniem ludzi, których spotkałaś w szpitalu, ale też za te wylane z wdzięczności za doświadczone dobro, troskę, ulgę w cierpieniu… Wszystkie te łzy są tak samo cenne. Tak samo święte.

Mam nadzieję, że łaska Boża rozbudzi w sercach Twoich dzieci większą czułość wobec Ciebie, jako matki. Ufam, że tak będzie, choć może nie od razu, nie na tym etapie… Wiem, że serce matki wiele potrafi wycierpieć od swoich dzieci… Serce mojej Mateńki wycierpiało ponad miarę z powodu mojego zachowania nie raz… Serce matki jest naczyniem bez dna — wciąż się przelewa i wciąż czeka. Niech Maryja, Matka ran i nadziei, będzie Twoją pomocą. Ona wie. Ona zna.

Dziękuję za to, że powierzasz mi tak wiele ze swojej duszy i serca. Bardzo Cię kocham i lubię, moja Jaskółko. Bądź zawsze tak piękna i dobra Jego miłosną obecnością w Tobie. Jaśniej, jaśniej coraz mocniej, aż do utraty tchu.

Twoja na zawsze w Chrystusie

Kami

PS. Załączam jeszcze szkic, który napisałam w świetle ostatnich wydarzeń i przebłysków.

Cień sensu

Ciało umiera powoli, dzień po dniu.
Wypala się w czasie jak świeca w przeciągu.
Ale przecież także myśli blakną, starzeją się.
Rodzą się z niepokoju i odchodzą, zostawiając echo.

Myślenie boli.
Nie dlatego, że jest trudne.
Boli, bo nie jest domem.

Myśl rodzi się z oddalenia.
Jak list pisany do ukochanego,
którego nie ma w pokoju.

Pojmuję:
nie zostaliśmy stworzeni do czasu.
Nie po to, by biec za chwilą,
ani by zbierać obrazy, które gasną.

Zostaliśmy powołani
do jednoczesności.
Do życia w sensie,
który nie potrzebuje słów.

Ale coś się wydarzyło.
Coś, co pękło zanim zaczerpnęliśmy pierwszy oddech..
Grzech pierworodny —
wygnanie z jedności.
Rozdzielenie: od Boga, od siebie, od sensu.

Od tamtej chwili
jesteśmy mieszkańcami czasu.
Każda myśl to próba powrotu —
i zarazem świadectwo oddalenia.

Czas to rana.
Myśl to jej blizna.

Dotykam słowami tego, co nieskończone,
a ono usuwa się jak cień.
Im bliżej chcę być,
tym wyraźniej widzę granicę.

Myśli są z tej samej substancji co sens,
ale nie są sensem.
Są jego echem –
śladem światła, które nie jest światłem.

Czasem myślę, że zbliżam się.
Że rozumiem.
Ale to tylko blask — nie źródło.
Tęsknota — nie obecność.

Może dlatego najwięcej prawdy
jest w ciszy.
W spojrzeniu.
W zachwycie,
który nie potrzebuje słów.

Tam myśli milkną,
a dusza przypomina sobie coś,
czego nie nauczyło jej żadne zdanie.

Chciałabym nie myśleć.
Nie po to, by uciec,
ale by być.

Niech moje myślenie stanie się modlitwą.
Niech modlitwa będzie pragnieniem.

A pragnienie – drogą powrotu.
Do jednoczesności.
Do światła,
które nie potrzebuje już
żadnego cienia.