czekamy

ptaszkowie

Ranliwość (notatki niedokończone)

Długo szukaliśmy imienia. Nazwijmy ją Żalinką – odezwałam się pierwsza. Jednak po dłuższym namyśle stwierdziłam, że przecież nie żal gra tu pierwsze skrzypce, więc musi być jakoś inaczej, ale jak? To jest Boleścik – powiedziała Mateńka – ostrożnie trzymając go w rękach i oglądając z każdej strony, jakby ważyła nie tylko jego kształt, ale i znaczenie. A ja myślę, że tu pasuje słowo Lakrimulka – zauważył R. Kojarzy się ze łzami, ze współczuciem, a przy tym brzmi niezwykle wdzięcznie – dodał. Z Mamusią jednak nie byłyśmy przekonane. Każda z tych propozycji była w jakimś sensie trafna, a jednocześnie niepełna. Ostatecznie tamtego dnia nie udało się nam dojść do porozumienia. Imię – jak to często bywa – musi jeszcze chwilę poczekać, żeby się objawić.

A rzecz od początku miała się tak, że kiedy ostatnio wracałam z Mokrzysk do domu (a była to podróż pełna wielu odcieni) przyszła mi do głowy pewna figura. Na pierwszy rzut oka w swoim zewnętrznym kształcie przypominała Pietę: oto dwie ranliwe istoty – tworzone przeze mnie od kilku miesięcy Świeciduszki – przylegają do siebie w czułej, troskliwej bliskości. Jedna z nich – nieco większa – siedzi lekko pochylona, a na jej kolanach, z głową opartą o jej ramię, spoczywa druga – odrobinę mniejsza. Obie mają na ciele rankę, ale ta, która spoczywa w ramionach drugiej, tę rankę ma nieco czerwieńszą, jakby dopiero co otwartą. I właśnie z tej rany wyrasta łodyżka, a na niej delikatny kwiat.

Notatki niedokończone

Tworząc pojedyncze ranliwe istoty skupiałam się do tej pory na zranieniach. Nie chciałam ich zaszywać, łatać, zakrywać. Wolałam, by pozostały widoczne, ale nie krwawiące. Chciałam je widzieć, zdawać sobie sprawę z ich istnienia, traktować je jako część tożsamości i osobistej historii. Ale czy to wystarczy? Czy wystarczy je przyjąć, zaakceptować jako część siebie? Czy wystarczy, że ustąpi krwawienie i przestanie boleć, boleć aż do całkowitego zaciemnienia myśli?

Co stanie się z raną, gdy zbliży się do rany Innego, Gdy wejdą w cichą, niemal sakralną orbitę wzajemnej obecności?

Może właśnie w bliskości, w cichym współistnieniu z raną Innego, zaczyna dziać się coś nieuchwytnego, a zarazem przełomowego. Bo rany – o ile nie są od siebie odgrodzone murem wstydu czy lęku – potrafią się nawzajem rozpoznać. W spojrzeniu. W drżeniu oddechu. W tym, jak jedna dłoń trwa obok drugiej, nie sięgając od razu, ale nie odwracając się też w nieobecność.

(…)

W takiej obecności nie chodzi chyba o leczenie w sensie natychmiastowego ukojenia. Tu nie ma opatrunku, który „zamyka sprawę”. Jest raczej gleba bliskości – ciepła, cierpliwa, żyzna od wzajemnego zrozumienia. I w tej glebie rana niekiedy może się przemienić. Nie przez zapomnienie, lecz przez wzrost.

Jak pisał Kazimierz Dąbrowski, to, co w nas boli, jest często właśnie tym, co domaga się przekształcenia. Dezintegracja, pęknięcie, rozpad – nie są końcem, ale początkiem innego porządku wartości. Jeśli tylko nie odrzucimy cierpienia jako czegoś wrogiego (o ile to tylko możliwe, bo przecież… nie zawsze jest, albo też nie od razu), lecz pozwolimy mu mówić – nie samotnie, lecz w towarzystwie Drugiego – może ono stać się czymś twórczym. Rany w bliskości nie tylko milkną – one czasem zaczynają mówić nowym językiem, językiem sensu.

Gibran napisał: „Twoje cierpienie jest rozbiciem skorupy, która otacza twoje zrozumienie.” A może w bliskości z Innym ta skorupa nie tyle się rozbija, co łagodnie pęka – jak ziemia, z której zaczyna wyrastać coś, co nie mogło powstać w samotności.

Bo może właśnie dopiero w czyjejś obecności rana przestaje być tylko bólem, a zaczyna być ziarnem. Ziarno nie rodzi się po to, by pozostać w ukryciu. Ma w sobie potencjał kwitnienia, a może i owocowania – ale tylko wtedy, gdy ktoś Drugi zatrzyma się przy nim na tyle długo, by nie tylko go dostrzec, ale uznać jego sens. Nie przestraszyć się jego kruchości. Zostać.

To dlatego najgłębsze uzdrowienie nie dzieje się chyba przez zapomnienie o ranie, ale przez jej przeżycie wspólnie – w obecności, która nie musi nic mówić, bo sama jest językiem. I może właśnie z takiej rany może kiedyś wyrosnąć kwiat. Nie jako zaprzeczenie bólu, ale jako jego tajemnicze dopełnienie.

(…)

Ten kwiat jest czerwony.

Nie pastelowy, nie delikatnie różowy, jakby chciał się ukryć w swojej niewinności. On jest głęboko czerwony. Nasycony, Niemal pulsujący. Jakby wciąż miał w sobie rytm serca. Jakby pamiętał moment, w którym wyrastał z rany. Bo przecież czerwień to kolor krwi – tej, która świadczy o zranieniu, ale też tej, która niesie życie. Kwiat nie ukrywa więc swojej genezy. Jego łodyżka wyrasta prosto z rany, a barwa płatków przypomina, że to, co boli, może jednocześnie być źródłem przemiany.

W tej czerwieni jest napięcie – między bólem a miłością. Jakby każdy płatek opowiadał historię, w której rana nie była końcem, lecz początkiem opowieści o żywotności. Bo czerwień to przecież nie tylko krew – to także serce, ogień, ciepło, które przyciąga, które trwa, które ośmiela. Ten kwiat nie jest tylko ozdobą. Jest znakiem – że coś zostało wypowiedziane, przyjęte, utulone. I że dzięki tej obecności mogło się zmienić. Nie zniknąć, ale zakwitnąć.

Gdyby spojrzeć na niego przez pryzmat Dąbrowskiego, można by powiedzieć, że ten kwiat to wyraz wewnętrznej transformacji – gdy dusza przechodzi przez ciemność dezintegracji, ale nie zostaje w niej sama. Rana przestaje być tylko pęknięciem – staje się przestrzenią, przez którą dostaje się światło.

Bo może właśnie rana – ta szczelina w ciele i duszy – nie tylko odsłania ból, lecz pozwala, by coś przez nią przeniknęło. Może właśnie przez to miejsce najbardziej nagie, najbardziej bezbronne, dostaje się do wnętrza światło. Nie to ostre, które wypala, ale ciche i ciepłe – sączące się jak świt po nocy. Światło, które nie usuwa ciemności od razu, ale nadaje jej miękkość. Rozjaśnia ją od środka, powoli.

To światło nie pochodzi z nas. Nie wypracowujemy go siłą woli. Ono wchodzi w nas, gdy nie mamy już nic, czym moglibyśmy się bronić. Kiedy zgoda na ból otwiera nas bardziej niż jakakolwiek pewność. I może właśnie dlatego mamy je komu dawać. Nie jako właściciele, nie jako ci, którzy wszystko już zrozumieli – ale jako ci, którzy pozwolili, by w ich ciemności ktoś zapalił lampkę. Nie jesteśmy źródłem ognia – ale stajemy się jego nosicielami.

Człowiek, który przeszedł przez własny mrok i pozwolił, by światło weszło przez jego ranę, zaczyna świecić inaczej. Nie oślepia, ale przyciąga. Nie mówi „chodź za mną”, lecz „usiądź obok, pobądźmy”. Jego rana staje się nie tylko śladem cierpienia, ale oknem. Jego opowieść nie musi być zakończona, by już teraz była światłem dla tych, którzy jeszcze nie widzą końca.

Ten kwiat jest czerwony.

I pozostanie czerwony – nie dlatego, że rana nigdy się nie zagoiła, ale dlatego, że wciąż przypomina, skąd przyszło życie. Miłość. I przemiana.