czekamy

ptaszkowie

Miejsce, przez które wchodzi światło

Nim rozpadało się u nas na dobre, a gwałtowna burza zapędziła do chylących się ze starości bud co lękliwsze psy – w tym naszą poczciwą Bronię – wybrałam się na rowerze do Mokrzysk. Miałam zamiar dokupić jeszcze ze trzy małe karmniki dla wróbli i sikorek. Radek woskuje je na ciemnobrązowy kolor, ale cienką warstwą, tak by zachował się rysunek słojów drzewa, a ja umieszczam w nich swoje wełniane, śnieżnobiałe Świeciduszki. Potem, te świeckie miniaturowe kapliczki z nabożeństwem zawieszamy na pniach starych drzew, na elewacji domu, na olchowym płocie – no, gdzie się tylko da. Niech sobie w nich mieszkają i świecą do woli.

Ale jadąc tak przez wsie, z bagażnikiem pełnym ptasich karmników, rozwijałam w sobie pewną myśl. W zasadzie – owa myśl była najpierw uczuciem, które ogarnęło mnie tak mocno, że musiałam się na chwilę zatrzymać, zejść z rowera i wycierać oczy w rękaw kurtki. Taka była siła wdzięczności, która mną owładnęła. Stałam tak i stałam, pochlipując cichutko w cieniu lipowej alei, przy drodze prowadzającej na stary szczepanowski cmentarz, bo nie mogłam wyjść z podziwu, jak to Pan Bóg wszystko w naszym życiu układa. Jak tu wszystko pięknie jest pomyślane — nawet jeśli w te cudne, misterne hafty wplecione są ciemne nici bólu i własnych, poślednich, a czasem bez mała fuszerskich dodatków.

Chwilę potem z tego płaczu popłynęła myśl, myśl jaśniejsza od innych: jaka to radość, że tworzę te małe stworki, moje kruche Ranliwe Misie. To nie do pomyślenia, że tymi wiecznie trzęsącymi się, niezdarnymi rękami, mogę już od ponad roku nad nimi pracować. Popijając jaśminową herbatę filcować ich miękkie, wełniane ciałka. Rozmyślać o tych, dla których je robię. A czy to myślenie – serdeczne, zatroskane – nie jest już modlitwą? Powierzaniem tych często tak bardzo bolesnych historii dobremu Bogu? Wierzę, że tak właśnie jest. Jaka to radość!

Radość nawet wtedy, gdy zranię sobie palec. Czasem przebiję prawie na wylot, jak tamtego szarego marcowego wieczoru. Nic to. Odruchowo wkładam palec do ust, rozpoznaję smak krwi, więc ssę mocniej: czuję, że jestem. Miś też zaczyna coraz bardziej być. Jeszcze tylko ostatnie wykończenia przy uszkach i najważniejsze: niewielka zaczerwieniona ranka w okolicy serca.

Czy nie widzisz, że ból jest darem? – pyta ktoś ze środka. Albo to moja własna myśl. Tak też może być. Zdarza się przecież, że w godzinach ciszy człowiek zaczyna rozmawiać sam ze sobą. Zadaje trudne pytania i próbuje się z nimi zmierzyć. Po swojemu, na własną miarę – maleńką. Ale to pytanie zdaje mi się wyjątkowo trudne. Może nawet nie na miejscu. Nie w obliczu historii człowieka, w intencji którego właśnie się modlę, ofiarowując swoją pracę.

Ktoś mądry napisał kiedyś, że rana to miejsce, przez które wchodzi światło.
I że miłość to ogień.
Tylko ten, kto się spali, staje się światłem.


Miłość nie tylko obejmuje – ona przekształca.
Więcej jeszcze: przeszywa, zrywa zasłony, obnaża duszę.
A tylko naga dusza może spotkać swoje głębsze ja.


Boga?


A może to jedno i to samo?
Różne słowa. Ten sam ogień – myślę.


Myślę też nad ciężarem swoich własnych ran.
I czuję, jak przez nie przepływa życie.