czekamy

ptaszkowie

List do M. napisany po wystawie „Światła Getsemani”

Serdeczna Przyjaciółko,

jest niedzielny wieczór. Śnieg ubielił krajobraz za oknem i wszystko zdaje się teraz zupełnie niesamowite, zaczarowane, wyjęte wprost z Andersenowego snu. Moje czerwone trzewiczki pośród śniegu wyglądają tak, jakby krew posuwając się wolno spokojnym strumieniem płonęła i skrzyła. Zachwycam się tym baśniowym nastrojem i cała w nim zatonęłam.

Ale pozwól, że cofnę się teraz do czwartkowej nocy, by opowiedzieć Ci nieco o wydarzeniach, jakie miały miejsce w ostatnich dniach. Pomyślałam, że wszystkie te przeżycia opiszę w liście, by nie uronić ani odrobiny z tego nadmiaru dobra – próbując przechować całe jego bogactwo w słowach i węzełku serca, jak zabezpiecza się i osłania najcenniejszy skarb. Bo prawdziwie, Kochana, dni powszednie w tym czasie odsłoniły przed nami swoją świętość, którą znów od dłuższego czasu – przyznaję się przed Tobą – lekceważyłam, nie potrafiłam czy nie chciałam jej widzieć ani cieszyć się nią, rozsypując podarowane mi chwile w smutku i zniechęceniu do wszystkiego, a szczególnie do prostego, zwyczajnego i uzdrawiającego wysiłku, jakim jest wdzięczność.

Tuż po godzinie trzeciej w czwartkową noc obudził mnie silny wiatr i nie mogłam już zasnąć aż do rana. Odczuwałam dziwny, przejmujący lęk, jakby coś potężniejszego ode mnie, od nas, unosiło się wszędzie dokoła. Nie wiedziałam jednak, nie umiałam z całą pewnością stwierdzić, czy zwiastuje to coś dobrego, czy wręcz przeciwnie – złowrogiego. Ów zawodzący w kominie wiatr wywołał ze mnie wspomnienie pewnego lipcowego dnia ubiegłego roku, gdy żywioł ten przechodził przez nasz dom i ogród. A wdarł się wtedy także i we mnie, siejąc ogromne spustoszenie, łącząc się w dzikim tańcu z myślami, które mną wtedy owładnęły i wyprowadziły w pole. Nie jest to czas, by wracać szczegółowiej do tamtych wspomnień, napiszę więc tylko, że jednym z owoców owych chwil jaskrawego, bezwzględnego lęku były prędko spisywane słowa, którym później nadałam tytuł: Światła Getsemani. Było to bowiem doświadczenie paraliżującego, wypędzającego na krawędzie obłędu strachu, który trwał i trwał, uwalniając mnie ze śmiertelnego uścisku dopiero w momencie, gdy pod koniec dnia ujrzałam na miedzy światła nadjeżdżającego samochodu – to był R., który jechał najprędzej jak tylko mógł, gdy dowiedział się, z czym się zmagam i w jakim stanie się znajduję. W doświadczeniu tamtego lęku, pamiętam to wyraźnie, chwytałam się obrazu Chrystusa przeżywającego trwogę w Getsemani: przywierałam do Niego całą duszą i ciałem, próbowałam ukryć się w Nim, schronić. 

Dopiero kilka dni później, gdy rozmyślałam o światłach na miedzy, skojarzyłam je ze światłami pochodni żołnierzy zbliżających się do Ogrodu Getsemani, które dla Chrystusa zwiastowały pojmanie i mękę, podczas gdy dla mnie owe zbliżające się światła okazały się zwiastunami ulgi, pocieszeniem, ratunkiem. I pomyślałam, a myśli tej towarzyszyło rodzące się pragnienie: czy nie można by właśnie takich świateł pocieszenia posłać do Chrystusa konającego w Getsemani? Świateł prawdziwych, miłujących, zatroskanych. A więc ludzi, którzy przejęci Jego cierpieniem, mogliby podczas modlitwy – dla której nie ma granic czasu ani przestrzeni – przenieść się w Tajemnicę tamtego wydarzenia, które wciąż jest obecne i trwa, by tam – być dla Niego, czuwać, tak jak tego pragnął i jak prosił o to swoich uczniów?

Czy mogłam przypuszczać wtedy, że w tych pełnych wiatru i lęku wydarzeniach, w świetle nadziei i w owym tytule, krystalizuje się i dookreśla coraz wyraźniej kształt Opowieści, która miesiąc później zostanie spisana w notatniku, a na początku tego roku wydana w postaci modlitewnika? Tak, doświadczenie owego lipcowego dnia, było jedną z nici, która wraz z wieloma innymi, sięgającymi do czasu dzieciństwa, czy nieco późniejszych wydarzeń, doprowadziły w końcu do powstania “Świateł Getsemani”. Jednak dzieje tytułu wiążą się ściśle właśnie z owym wspomnieniem, którym się z Tobą w tym liście dzielę.

Dlatego, gdy ktoś pyta mnie o historię powstania tej czerwonej książeczki, to doprawdy stawia mnie wobec niełatwego zadania, jakim jest odsłonięcie piękna połączeń owych niezliczonych włókien (z pewnością nie wszystkich, a jedynie tych, które do tej pory dane mi było odkryć), które składają się na tę tak wiele dla mnie znaczącą cząstkę całości. Może nawet na sam jej rdzeń? 

Wracając jednak do tego, od czego zaczęłam: czwartkowa noc… wiatr… bezsenność… A potem, w piątek z samego rana – podróż do Torunia na otwarcie wystawy. Droga była długa, dzień pochmurny. Dopiero, gdy po wielu godzinach jazdy dojeżdżaliśmy do granic miasta, na moment zajaśniało przed nami rozrzewniające serce, cudowne światło zachodzącego słońca. Mojej uwadze nie umknęła też kapliczka z figurą Serca Jezusa, która stała przy drodze i do której w duchu się uśmiechnęłam, czując się jak gdyby witaną przez Gospodarza. Bo to przecież z powodu Jego Serca i dla Niego tam pojechałam. 

Wernisaż rozpoczął się o osiemnastej. Przybyło wiele osób, niektóre z nich znałam. Ludzie dzielili się ze mną swoimi odczuciami i spostrzeżeniami, zadawali pytania. W pewnym momencie jednak, gdy właśnie dłużej z kimś rozmawialiśmy, zauważyłam stojącą z tyłu kobietę, która zdawała się czekać na swoją kolej, by móc podejść. Przeprosiłam swoich rozmówców i pociągnięta dziwnym przeczuciem podeszłam do niej pierwsza. Nie będę odsłaniać całej historii, napiszę jedynie, że rozmowa z tą kobietą na najgłębszym poziomie, prawdziwie i trwale usensowniła cały trud włożony w przygotowanie wystawy i podróż do Torunia… Wpuściła w moje serce na powrót światło, którego tak bardzo i od dłuższego już czasu brakowało przede wszystkim mojej modlitwie… Kilka miesięcy wcześniej tej kobiecie zmarła córka. A to właśnie ona podzieliła się z nią moją twórczością. I teraz – jak sama to powiedziała – czuła się przyprowadzona tu przez nią. 

Wierzysz w świętych obcowanie, Martynko? Musisz mi uwierzyć, że odkąd usłyszałam o tej dziewczynie, do końca naszego pobytu w Toruniu, a szczególnie w drodze powrotnej, czułam bliską jej obecność, czułam jakąś niewidzialną więź, jaka nas wszystkich połączyła. Ta pani powiedziała coś jeszcze, coś, co nadało sens wszystkim moim nocom pierwszoczwartkowym spędzanym na czuwaniu w trakcie Godziny Świętej przy Chrystusie w Getsemani. Tej modlitwie, która najczęściej zdawała mi się suchą, twardą, tak nieskończenie marną. Jej słowa, wiara jaka się za nimi kryła, ukazały mi sens wszystkich godzin spędzonych na czuwaniu. W ogóle, może wyda Ci się to przesadą, Martynko, ale uwierz mi… jestem przekonana, że Bóg mógł całe to wydarzenie, naszą trwającą prawie rok pracę nad książką i wystawą (Mateusz napisał do mnie z propozycją zorganizowania wystawy przełomie kwietnia i maja, a więc wtedy, gdy jej córka zmarła…), zainspirować i doprowadzić do końca właśnie dla tej kobiety, dla jej serca, by to serce do głębi pocieszyć. I to wystarczy. To mi wystarczy. To jest aż za dużo. To jest ten nadmiar miłości, którą Bóg ma dla nas… dla każdego z osobna. 

Na drugi dzień, przed południem spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi. Wypiliśmy wspólnie kawę i herbatę, zjedliśmy pyszne pierniki z nadzieniem chałwowym. Z całej tej radości z powodu spotkania i serdecznych rozmów zupełnie zapomniałam o lęku, jaki zazwyczaj towarzyszy mi przed różnymi wystąpieniami. A o trzynastej miało odbyć się coś w rodzaju spotkania autorskiego. Przyznam Ci się, że pierwszy raz zgodziłam się na taką formułę. Ale widzisz… to dowodzi tylko temu, że “Światła Getsemani” dla mnie samej pod wieloma względami były, są wydarzeniem przełomowym. Jeśli zaś chodzi o kształt spotkania, to nie miałam pojęcia, jak to będzie ostatecznie wyglądać… byłam jednak przekonana, że będzie to bardzo kameralne spotkanie, na które przyjdzie kilka szczególnie zainteresowanych osób. Okazało się jednak, że ludzi przyszło znacznie więcej, niż przewidywaliśmy… tyle jednak, że udało się wszystkich zgromadzić w okręgu i nie potrzeba było korzystać z mikrofonu. Spotkaliśmy się wszyscy w sali, w której eksponowane są moje prace. A więc panował półmrok, ponieważ światła skierowane są punktowo na same obrazy, na środku sali natomiast jest ciemno. To nadało jednak specyficznego klimatu spotkaniu… Było intymnie, cicho. Mateusz, kurator wystawy, zauważył na samym początku, gdy już wszyscy siedzieli na swoich miejscach, że brakowałoby tylko, abym wzięła teraz do ręki czajniczek i nalała wszystkim do kubeczka gorącej herbaty z miodem i gałązką rozmarynu, a w zasadzie odwzorowalibyśmy dosłownie pierwszy obraz z mojej Opowieści… gdzie dusza w czerwonym płaszczyku częstuje herbatą przybyłych gości – zwierzęta i ptaki. Przybyłych po to, by wysłuchać Opowieści… Tak to więc sami znaleźliśmy się u jej progu… W trakcie odpowiadania na zadane pytania i słuchania tego, czym dzielili się ludzie, spoglądałam na całą przestrzeń… i zrozumiałam, że wszyscy znajdujemy się w nocnym Ogrodzie. Sala mieściła się na poddaszu, w rzędach stały podtrzymujące strop słupy, z których na boki – niczym gałęzie konarów – wystawały belki mieczy, tworząc niejako wrażenie lasu. A punktowe światła… och, czy muszę to dopowiadać? Ty wiesz, Ty wiesz, Martynko…

I choć z początku obawiałam się, że nie będę potrafiła opowiedzieć o tym wszystkim tak, jakbym pragnęła… to szybko zorientowałam się, że słowa same wypływają ze mnie… uspokojonym, jasnym nurtem… jakby z jakichś nieznanych głębin serca albo duszy. Mówiłam dużo, choć uwagę miałam nieustannie skierowaną na Tym, który przechadzał się między nami. A On podchodził do każdego. Każdego głaskał, dotykał. Słuchał jego myśli, uczuć jego serca, tęsknot i pragnień. Prawdziwie był pośród nas. A czego dokonał w sercu? To pozostaje tajemnicą między Nim a każdym z nas z osobna. Moje serce jednak podczas tej godziny było strzelającym w górę ogniem.

Po spotkaniu podeszło jeszcze kilka osób… po imienne dedykacje do książeczki. Podeszła też owa kochana kobieta, o której wcześniej Ci napisałam. Powiedziała mi, że poprzedniego dnia, po powrocie do domu, otworzyła książeczkę na przypadkowej stronie… i słowa, które przeczytała, były skierowane właśnie do niej. Tak je całym sercem odczytała i przeżyła. I pomyślałam wtedy o tym dniu, gdy Mateusz zaproponował, byśmy tę książeczkę zrobili na kształt modlitewnika, a ja przystałam na to całą sobą, ponieważ od wielu już lat nosiłam w sercu takie pragnienie. I to stało się… I aż drżę na myśl o tym, w jakim cudzie życia uczestniczymy. Jak wiele ono w sobie mieści tajemnicy i niezbadanych głębi. Jak wiele piękna. Jaką miłość. Miłość, Martynko.

Dziś jest Niedziela. Gdy szliśmy na piętnastą do kościoła, razem z R. i Mamusią, mówiłam w duszy: powiedz coś do mnie, powiedz coś, co ogarnie cały ten czas, to w czym uczestniczyliśmy, co dałeś nam w swej dobroci przeżyć, doświadczyć. I czy możesz pojąć szczęście, jakie zalało moje serce, gdy usłyszałam zaraz na początku, w pierwszym czytaniu te słowa z Księgi Izajasza: Pocieszajcie, pocieszajcie mój lud… przemawiajcie do serca.

We wstępie do wystawy napisaliśmy: Wystawa „Światła Getsemani” to opowieść wyrażona w obrazach, której początki wiążą się ze słowami skierowanymi do proroka Izajasza: „Pocieszajcie, pocieszajcie mój lud (…) przemawiajcie do serca”. Mowa zatem o nadziei. Świadczą o niej światła zmierzające ku okrytemu mrokiem Ogrodowi Getsemani. Nadaremnie noc stara się strzec swej mocy. Jej głuche obszary zaczynają szeptać – cicho, niemal niedosłyszalnie – w samym sercu ciemności rodzi się nieśmiała pieśń pocieszenia.

Brakuje mi myśli, uczuć, emocji, słów, Kochana… by pomieścić w sobie to wszystko.

Wybacz być może zbyt wysoki ton tego listu… jednak nie mogłam pohamować tego szczęścia i tej radości… zachwytu nad tym, w czym Bóg pozwala nam uczestniczyć. Jak piękne jest życie, jak bezmierna jest jego głębia…

Z tą wdzięcznością w sercu przytulam Cię mocno do siebie i dziękuję, że mogłam Ci o tym wszystkim opowiedzieć… Przyjaciółko mojej duszy.

Twój Rudzik