czekamy

ptaszkowie

Światła Getsemani II

Teraz jeszcze trwa jasny dzień. Upał niemiłosierny. Siadam w ogrodzie, w którym rankiem zasadziłam budleje i krzak czerwonego agrestu, podciągam brzeg spódnicy i dotykam ręką dwóch śladów po ukąszeniu. To coś, co to właściwie było? Pragnęło krwi, myślę. Ssało ze mnie długo i łapczywie, tak że spuchła od tego cała stopa. Ból utrudnia chodzenie. Rozmasowuję obrzęk wcierając grubo chłodną maść. Podchodzi Bronia, zwabia ją słodkawy zapach kremu, jednak ruchem ręki daję znak, by odeszła, nie pozwalam jej się lizać.

Musiało ukąsić cię nocą, gdy siedzieliśmy w ogrodzie, jak Ewę w raju, stwierdził po przebudzeniu R.
A żeby się udławił, gad jeden, złorzeczę mu wstając powoli z łóżka.

Ale myśl o wężu podpełzającym w ciemności pod moje stopy zbyt łatwo wnika w wyobraźnię i porusza ją, bowiem wczorajsza noc nie była zwyczajna, należała do tych, które co miesiąc zwiastują i wyznaczają spotkanie naszej trójce. Jedną godzinę na brzegu czasu, który o tej porze rozszczelnia się i odsłania: pozwala wejść w trwanie, a czasem zobaczyć wszystko na własne oczy, usłyszeć jak krwawe krople potu spływają na nagą ziemię Ogrodu i wnikają w jej rdzeń.
Jedną z kropel pozwolono mi zebrać do naczynia. Gdy je podsuwałam, drżały mi ręce. Usłyszałam w ciemności czyjś głos, mówił: tych naczyń jest więcej, któż mógłby je zliczyć? Żadna kropla nie zostaje zaprzepaszczona.

Gdy wchodzisz głębiej w modlitwę, możesz doświadczyć, jak delikatna tkanka rzeczywistości staje się żywym obrazem niewidzialnego, opowiadasz ze spokojem, podczas gdy ja rozkładam na stole białe talerze i układam na nich po dwie kromki chleba na śniadanie. Mów dalej, proszę. Rzeczywistość pogłębia się, żywo manifestuje, płonie. Jest nadal konkretna, a jednocześnie cudownie niewyczerpywalna, nieprzenikniona.

Rzeczywistość jest święta, myślę.
Potem jednak na moment wychodzę z kuchni i gdy nie patrzysz, znów dotykam miejsca po ukąszeniu. Pod palcami wyczuwam, jak obok świętego pełza złe.

Jednak, ta noc była inna od poprzednich, powtórzyłam wracając z ciemnego korytarza do stołu.
Po spotkaniu, nim zasnęliśmy, przyszła wiadomość od mnicha: On zna twoje cienie. Nosi je. Jest twoim Orędownikiem. Przewodnikiem. Pocieszycielem z Getsemani. Modlił się tamtej nocy, aby żadne cienie nigdy cię nie pochłonęły na wieki.

Przypominam sobie teraz te słowa, siedząc w ogrodzie, odnajduję je w telefonie i odczytuję na głos kilka razy. Ostatni raz szeptem. Jak brzmiałyby, gdyby wypowiadał je do mnie bezpośrednio, próbuję sobie wyobrazić. Może zadrżałby mu głos przy słowach: na wieki. A może szept przeszedłby w milczenie dużo wcześniej, nie dając niczego dopowiedzieć.

Trwa jeszcze jasny, upalny dzień. U jego początku wyruszyliście razem w góry, a ja zostałam i zajęłam się bardzo przyziemnymi sprawami, zasadziłam budleje i krzak czerwonego agrestu, który pokłuł mnie w dłonie, teraz dopiero zauważam małe zaróżowione draśnięcia. Zastanawiam się, czy dotarliście już na szczyt, nie dostaję żadnej wiadomości. Może nie mają zasięgu?, myślę. Myślę też, że mogłam z wami pójść, a jednak zostałam tu, na dole. Co mnie zatrzymało? Jedynym ryzykiem jest zadać to jedno pytanie, powiedział: dlaczego ty nie idziesz? A potem dodał: boję się odpowiedzi.
Chciałby bowiem, aby była to odpowiedź z przestrzeni złego samopoczucia.

Falowanie.
Czasem podchodzę bliżej,
czasem odchodzę dalej.

Sosny rzucają cień na kartkę, na której zapisuję pierwsze słowa:
Mój strach.

Przez ogród przebiega dreszcz: pierwszy podmuch wiatru. Jego siła niepokoi Bronię, która wyrwana gwałtownie ze snu zmienia miejsce i siada blisko, dotykając psim ciałem moich nóg. Tylko mnie nie liż, mówię do niej i uśmiecham się, gdyż leży posłuszna.

Jak cicho, zauważam. Jakby dreszcz przebiegł po ptasich grzbietach, a potem wpadł w otwarte dzioby i utykając w gardłach, w jednej chwili urwał ich słoneczną pieśń. Żaden nie odważa się podjąć melodii na nowo. Coś wisi w powietrzu, myślę, całą sobą zaczynam to czuć.

Notuję jednak dalej: Mój strach mógłby ich ze sobą pomylić.
Słowa spływają coraz bardziej obficie, w tym upale wydaje się to nienaturalnym: płynąć tak prędko, coraz bardziej gwałtownym strumieniem, podczas gdy wokół wszystko unieruchomione wyczekuje czegoś w napięciu.
Wreszcie nadeszło, już jest.
Kolejny dreszcz. Widzę, jak przechodzi po skórze ogrodu, szorstko przeczesuje trawę, zniża się jeszcze, ażeby gwałtem rozgarnąć przed sobą ziemię, a potem wnika w głąb, wstrząsa korzeniami i bierze całą połać w swoje posiadanie. Bierze wszystko, het, razem z sąsiednimi wioskami. Ten teren jest już jego i my z Bronią także zostałyśmy przeczesane, przejęte, aż do nerwów. Wiatr szumi teraz w naszych wnętrzach, popędza krew, ostrzy brzegi na naszych kościach. Wiatr wypełnia mi usta, nos, płuca, czegoś szuka. Nie jest dobrze, myślę, jednak nie przestaję pisać. Zapisuję to, co robi ze mną. Zapisuję wszystko i wysyłam to tam, gdzie nie ma zasięgu.

Ogrodem wstrząsa gorączka. Jest źle, myślę.
Słyszę mowę gwałtownego wiatru,
czytam treść milczenia, które dobiega do mnie
ze szczytów gór. Jest źle, powtarzam do siebie.
Rozpętam tu piekło, odpowiada wiatr. Patrz.

Zamykam oczy, nie chcę patrzeć.
Właśnie odsłoniłam serce,
a może to ty zdarłeś ze mnie wszystko, wietrze.

Nie odpowiadaj,
zapisuję na telefonie i wysyłam to tam, gdzie nie ma zasięgu.

Nie odpowiadaj,
żeby tej ciemności niczym nie karmić
i żebym ja nie spróbowała wciągnąć cię do niej.

Wiatr i milczenie mówią jednym głosem,
głosem który nie zna odwołania:
już nie wróci, już nie wrócą.
To, co odsłonięte okazało się
ropą, palącym jadem.

Patrz, jak sączy ci się z nogi,
przelewa się, rwie. Jesteś tego pełna
od początku. Początek masz ze mnie,
nie z Niego, głupiutka.

Nie wierzę.
Zamykam oczy.

Gdzieś z samego dna światło modlitwy, skąd przychodzi? Widzę je we wnętrzu, w ciemności wnętrza oglądam łaskę. Ciepły głos czyjejś modlitwy napełnia mi ucho.
Rozpoznaję skraj Jego szaty i chwytam się go obiema rękami. Mówię bowiem sobie:
żebym choć dotknęła Jego płaszcza, a będę ocalona,
będziemy ocaleni.

Otwieram oczy: jest noc.
Słyszę głos Ogrodnika, mówi:
Dziewczynko, nie bój się,
to tylko śmierć.
Śmierć nie ma już nade Mną władzy.
Wierzę, odpowiadam.
Wiatr milknie, nastaje głęboka cisza.

Widzę światła samochodu na naszej miedzy. Jak prędko zmierzają w moim kierunku.

Wrócił. Jest blisko mojego ciała.
Obejmuje ramionami, chowa, przenosi tam, gdzie miękko i mówi mi: zaśnij.
Złe nie ma już nad tobą władzy.

Jest. Głaszcze.
Nie dotyka go cień.