Siedzieli zbolali, tak zbolali, że zdawało się, jakby wszystkich dotknęło jednakie nieszczęście, a jednak każdy przyszedł tu ze swoją chorobą i tobołkiem własnych, przydzielonych przez życie zmartwień. Było kwietniowe popołudnie, chłodne i wietrzne, ale co jakiś czas przejaśniało się i można było przez chwilę ucieszyć się promieniami słońca wpadającymi przez duże szpitalne okno na końcu korytarza. U kardiologa mieliśmy wizytę wyznaczoną na godzinę czternastą, ale przyszło nam czekać jeszcze dobre trzy godziny, nim nadeszła nasza kolej. Bądź co bądź nie było na co narzekać. Siedzieliśmy tu w zasadzie całkiem zdrowi, oderwani tylko na jakiś czas od swojej pracy i obowiązków, które mogliśmy podjąć na powrót wieczorem. Im dłużej jednak obserwowałam te wszystkie zbolałe, zniecierpliwione czekaniem twarze, tym więcej przypominały mi się słowa Mamusi, która uważa, że ludzie małoduszni, skłóceni nawzajem ze sobą, albo bogacze skupieni jedynie na pomnażaniu swego majątku, powinni na jakiś czas usiąść sobie na krzesełku na szpitalnym korytarzu i popatrzeć. Mamusia mawia – usiąść sobie na jakiś czas – ale mówiąc to ma na myśli czas potrzebny do tego, by wzrok wędrujący z początku całkiem bezmyślnie i bezwiednie za przemieszczającym się po szpitalu cierpieniem, spotkał się wreszcie z przebłyskiem myśli – pochodzącej, kto wie, czy to z tajemnych głębi wnętrza ludzkiego bytu, czy z łaski samego Boga udzielonej z wysokości nieba – myśli, która co by choć na moment oderwała człowieka od niego samego, drążąc go jasną kroplą współczucia, a już na pewno nie wyjdzie stąd takim samym człowiekiem, jakim tu wszedł. Mamusia wierzy święcie w taki oto cud przemiany ludzkiego serca: od samego patrzenia. A więc i ja, siedząc kolejną godzinę na krzesełku szpitalnym, próbowałam patrzeć. Obserwowałam wszystko uważnie i Bóg mi świadkiem, że nie odwracałam wzroku, próbując raczej przewiercić się spojrzeniem w twardy i surowy miąższ ludzkiej biedy i cierpienia, którego sama jeszcze w takiej mierze nie doświadczyłam. Starałam się nie wybiegać myślą w przyszłość, ani nie cofać się do przeszłości, ale zakorzenić się w tej właśnie obecnej chwili, o tutaj, pośród moich zbolałych, narzekających sióstr i braci. Właśnie zaczęli o czymś z przejęciem rozmawiać. Widocznie czuli to dobrze, że mają ze sobą wiele wspólnego, choć tobołki zmartwień i chorób, które spoczywały przy ich zmęczonych nogach, mogły nieco różnić się od siebie wielkością i ciężarem. A jednak każdy taki tobołek przy sobie miał i baczył, żeby o jego zawartości mówić zawsze z powagą. Choć byli i tacy, ale tych na palcach jednej dłoni by zliczył, którzy nie mówili i nie narzekali wcale, a ich pogodne, przejrzyste spojrzenia, co teraz dopiero zauważyłam, spoczywały jednako u wszystkich na szpitalnej posadzce. Toteż i ja w tę posadzkę popatrywałam za nimi. A w tym właśnie momencie słońce wyjrzało zza chmur, wstąpiło w szpitalne okno i na ziemi ukazały się dwie prostokątne i jaśniejące bielą plamy światła, w których tańczyły na wietrze cienie drżących radośnie i beztrosko brzozowych liści. Ileż w tym było szczęśliwej jasności i piękna, które trwało tylko przez chwilę i znów stawało się jedynie przybrudzoną od naniesionego butami piasku podłogą. Więc trzeba było czekać, cierpliwie patrzyć w ten niewielki skrawek podłogi, pomiędzy dwoma rzędami zajętych krzeseł, bo cud za jakiś czas znowu powracał. Cud, który obrał sobie miejsce pod naszymi nogami i jeśli tylko komuś udało się nie myśleć o troskach i zanurzyć w świętości obecnej chwili, mógł w nim uczestniczyć, mógł nawet, jeśli tylko zechciał i nie wstydził się przed innymi, wysunąć odrobinkę do przodu swoją stopę i położyć ją na piaszczystym brzegu tego niezwykłego zjawiska. Niektórzy tak właśnie wysunęli swe stopy i widziałam to: światło postąpiło w kierunku ich wnętrza pochłaniając resztki ciemności. I przez to coraz więcej przybywało wokół nas jasności, która z każdą chwilą zdawała się coraz obficiej pączkować również w innych miejscach szpitalnego korytarza. Objęło mnie i przeniknęło dziwne uczucie. Nagle wszystkie zbolałe twarze, które dobrze już znałam, patrząc w nie i studiując ich rysy od kilku godzin, wydały mi się odmienione, a każda z nich niewymownie piękna. Światło, które tu z nami było i któremu ciemność ustępowała, miękkimi gałązkami brzóz głaskało chorych po policzkach, liście przytulało do ich zmarszczonych czół i podnosiło do góry strudzone serca. Widziałam to: światło się odsłoniło i dało poznać. Światło było pocieszeniem, miękkim płaszczem Boga, w którym ukrył nas przed ciemnością smutku, by ciemność nas nie pochłonęła.
