Niebo na zachodzie jaśniało. Stałam na samym środku wielkiego ogrodu i przyglądałam się słońcu czerwieniejącemu nad linią modrzewi, i z wolna ogarniał mnie dziwny rodzaj smutku, czy też może tęsknoty. Duszę zalegała zupełna cisza. Trawy wokół stały nieruchomo i widziałam, jak z wolna napływały na nie pasma mgieł. Stopy miałam bose i zmarznięte od ziemi, próbowałam rozgrzać je pocierając jedna o drugą. Jakaś przemożna siła zachęcała mnie do wyjścia za bramę, więc w końcu uległam jej i miedzą poszłam w kierunku starego sadu jabłoni, który przed wieloma laty posadził dziadziuś. Ile miałam wtedy lat? Może pięć albo sześć. To jedno pamiętam, że już wówczas lubiłam samotność. Ale im bardziej zbliżałam się do kwitnących biało drzew, tym silniejsze było wrażenie, jakby ktoś przechadzał się między nimi. Postaci jednak nie mogłam dostrzec, choć mocno wytężałam wzrok, tylko wędrujące tam i z powrotem światło – bardzo powoli, ale płynnie, jakby stąpało ponad ziemią, lekko kołysząc przy tym trawy i maślankę, nad którą czasem się pochylało. Światło miało ciężar czyjejś obecności, tak delikatnej i czułej, że musiała być kobieca. Weszłam do sadu i opłynęło mnie błogie ciepło. Pamiętam przejrzysty blask mokrych od deszczu kwiatów i to, że wszędzie pachniało czymś bardzo znajomym, tak znajomym i pełnym słodyczy, że pomyślałam o zapachu policzka mojej mamusi. Wszystko tu było z ciszy, której brzegi, jak skraj szaty opadały na moje dziecięce ramiona i chowały mnie w Niej całą. Byłam szczęśliwa, a jednak nie mogłam powstrzymać płaczu, bo będąc dzieckiem, chciałam wypłakać tu przed Nią całe swoje życie, które czekało na mnie za granicą sadu i och, jak boleśnie to przeczuwałam – które na długi czas oddali mnie od tego szczęścia drogiego, którego teraz całym sercem kosztowałam. Wypłakiwałam w tym świetle pocieszającym i matczynym swoją miłość, wypłakiwałam ból i śmierć, a łzy moje jak ziarno opadały na ziemię Jej sukni i tam uciszały się do głębi.
