Kochany Mężu,
ufam, że forma listu będzie najodpowiedniejszą, by wyrazić przed Tobą to wszystko, co noszę w sobie od dłuższego czasu, a co w wyniku splotu różnych okoliczności (szczególnie mam tu na myśli listy od M., także lektury, które co jakiś czas podsuwał i różne wewnętrzne radosne natchnienia, choć tym ostatnim ufam najmniej) przybrało w ostatnim czasie mocno na sile, co Ty sam zresztą widzisz i odczuwasz. Jednak potrzebuję uporządkować różne rzeczy, by przyjrzeć się im na nowo razem z Tobą.
Staram się, mimo niejednokrotnie bardzo żywego entuzjazmu i poczucia bycia pochwyconą w łaskę, powściągać swoje emocje i pragnienia podejmowania się konkretnych działań, dopóki coś rzeczywiście samo nie zostanie doprowadzone Bożym działaniem do momentu, w którym niejako nie będzie innego wyjścia. I nie mówię tego z przygnębieniem, jakbym była do czegoś przez Boga zmuszana wbrew swej woli, wręcz przeciwnie, bardzo wyczekuję tego momentu, tych momentów, gdyż nic nie sprawia mi takiej radości i nie przynosi takiego pokoju, jak głęboka świadomość, że jestem w Prawdzie, że chodzę w Prawdzie i że wypełnia się w naszym życiu wola Boża. Tego, by powściągać swoje pragnienie działania natychmiast, uczę się zawsze w momentach, gdy po tych dniach cudownie nasyconych odczuwalną łaską, kiedy człowiekowi może się nawet zdawać, że jego dusza poczęła świecić w tej Bożej obecności, wydarza się sytuacja, która głęboko mnie upokarza, ukazując, czym jestem sama z siebie – jak wielka pycha mnie przygniata, jak duże skoncentrowanie na samej sobie i wiele tym podobnych potworności. Myślę, że jeszcze jakiś rok temu, bardzo by mnie to zniechęciło do czegokolwiek. Pomyślałabym, że skoro w rzeczywistości jestem taka grzeszna, taka słaba, taka niewierna, to wszystko, do czego zdawało mi się, że Bóg mnie zaprasza, musi być urojeniem wynikającym z mojej pychy. Teraz przeciwnie. Więcej chyba zaczęłam ufać miłosiernej dobroci Boga, niż samej sobie, swoim możliwościom, predyspozycjom, czy wyobrażeniom na własny temat. Wiem, że jest to wielka łaska, którą zawdzięczam Maryi.
Tak więc teraz jest właśnie taki czas, akurat na samiuśkim progu Wielkiego Postu. Tuż przed Środą Popielcową, moja dusza zanurzona była w przejrzystym świetle i takiej jasności umysłu i serca, że we wszystkim zdawało mi się, iż dostrzegam prowadzenie Boże, szczególnie ku pewnej sprawie. Minęło jednak kilka dni i o to jestem, w jaskrawym widzeniu swojej głupoty, pychy, próżności, zazdrości i wielu innych. Czy zatem oznacza to, że Bóg wycofał swoje zaproszenie? Jestem pewna, że nie, przecież doskonale zna moje grzeszne serce, zna każdą myśl, każdą wadę, nawet te, których jeszcze przede mną nie odsłania całkiem wyraźnie. A mimo to powołuje. Mam ufać Jemu i Jego woli, a nie swoim wyobrażeniom na temat siebie samej, czy nawet wyobrażeniom dotyczącym tego, gdzie mnie prowadzi w swej Opatrzności. Tylko zaufanie Jemu pozwoli mi trwać w pokoju, odrywaniu od samej siebie, by ściślej łączyć się z Jego Sercem. Zaufanie potwierdzane wiernością w modlitwie i obowiązkach. Nawet ten liścik nie powstałby chyba, gdyby nie moje ufne zdanie się na Jego Wolę – planowałam napisać go dzisiaj, gdy pojedziesz do Krakowa, ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, że nie będzie to już czas jasnego widzenia, które towarzyszyło mi przez ostatnie dni, ale będzie to raczej czas ciemności, pośród której jednak staram się nie tracić z oczu serca Jego przychylnej obecności przy mnie, o której mówi mi wiara.
Pamiętasz te słowa z Psalmu, nad którymi w ostatnim czasie pochylił się proboszcz w swoim kazaniu, wymawiając je dwa razy bardzo głośno i dobitnie? Bóg jest ci przychylny. Stały się dla mnie światłem w tamtych dniach, gdy po rozmowie z J. doświadczyłam tak mocno trwogi i lęku, że nie chodzę w Prawdzie, że wszystko czym żyję, jest kłamstwem, zatrutym owocem mojej pychy. Z tym lękiem przyszłam wtedy z Tobą na wieczorną Eucharystię, to był powszedni dzień, błagając Boga, by dał mi choć małe światełko, choć cień nadziei, że nie odłączyłam się od Niego. I uwierzyłam, że to zdanie, dwa razy podkreślone podczas kazania, było skierowane do mnie, było zapewnieniem, którego tak bardzo potrzebowałam. Do dziś to jedno zdanie mnie karmi i niesie. Przywołuję je w pamięci w takich momentach, dniach, jak choćby ten obecny, gdy nie widzę w sobie absolutnie nic dobrego, nic świętego, a mimo to właśnie ten stan skłania mnie tym usilniej, by powierzyć się Miłosiernemu Bogu, by Mu zaufać. To są rzeczy, o których wie się przecież z różnych pobożnych lektur, a jednak trzeba ich doświadczyć na własnej skórze, by stały się częścią naszej tożsamości. I trzeba nam ich doświadczać po wielokroć, w różnych sytuacjach i kontekstach, gdyż każda z nich sięga nieco głębiej i w inne rejony, które okryte są jeszcze ciemnością i w które boleśnie zstąpić musi Światło, by następnie łagodnie domagać się od nas kolejnego aktu naszej wiary i ufności.
Ten list jest takim małym aktem ufności. Bardzo nie mam ochoty go pisać, bo to, o czym chcę pisać, wydaje mi się w tym momencie fatalną ułudą, a jednocześnie widzę, że mimo to, domaga się tego ode mnie Bóg. Więc dobrze, niech mnie prowadzi Jego Duch Prawdy i Mądrości i niech osłania przed moją własną pychą płaszcz Maryi.
Gdy myślę o naszym Domu w M., przede wszystkim przypomina mi się sen, który miałam przed laty i o którym być może dobrze pamiętasz, więc opiszę go w wielkim skrócie:
(…)
Było jeszcze potem kilka innych snów – które najogólniej mówiąc ukazywały mi nasz Dom jako oazę bezpieczeństwa, ostoję podczas różnych zagrożeń – wojny, kosmicznej zagłady i tak dalej. Nie miewam na co dzień takich snów, więc każdy pozostał w mojej pamięci i sercu, składając się w pewną całość, a przede wszystkim stanowiąc dla mnie rodzaj zachęty czy przynaglenia, by na poważnie podjąć już pierwsze kroki w stronę rozpoczęcia remontu, który umożliwi nam zamieszkanie tutaj. Bez tych okoliczności byłabym się pewnie z tym ociągała czy raczej Ciebie do tego ociągania zachęcała, zwłaszcza, że przecież przyzwyczailiśmy się już wtedy do życia w Rzeszowie, a remont domu, stanowiąc duże wyzwanie, budził we mnie od razu wiele lęków, przez które wolałam odciągać tę sprawę w bliżej nieokreślony czas.
Remont przebiegł nad wyraz sprawnie i szybko. Udało nam się tu w końcu zamieszkać. Udało się wybudować kapliczkę dla Maryi Niepokalanej. Zaczęły powracać do mnie wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, te pierwsze pragnienia skupiające się na Sercu Jezusa, Jego bliskości (myślę przede wszystkim o tym starym, wielkim krzyżu, ale też o figurze Serca Jezusa, która stoi w naszym salonie, czy o tych cudownie wygrzebanych gdzieś na tyłach sklepu z antykami obrazach Serca Jezusa i Maryi, które teraz wiszą nad naszym łóżkiem).
Kiedy jednak zrodziła się owa myśl (…)? Chyba na długo przed tym, zanim tu zamieszkaliśmy. Wydaje mi się, że jeszcze na Szujskiego, gdy czytaliśmy wspólnie Karola de Foucauld, Jacquesa i Raissę Maritain, gdy poznawaliśmy Małych Braci i Małe Siostry. A może przyszło mi to na myśl podczas tych wielu godzin, które przez jakiś czas spędzałam u stóp Jezusa, adorując Go w Najświętszym Sakramencie we Wspólnotach Jerozolimskich, gdy czułam się jak w Domu.
Gdy zaczęliśmy na nowo rozważać kształt pomieszczeń na strychu, te myśli powróciły z wielką mocą, ale był to czas, gdy zaniedbałam wierność modlitwie, gdy czułam, że znów na tak wielu polach zawodzę Jezusa, jakże więc mogłabym myśleć o czymś takim, jak (…)? A jednak Pan przemógł we mnie ten opór, pokazując mi, że obdarzył mnie już tak niezliczonymi łaskami i tak wiele Serca mi okazał, a przecież nie byłam wcześniej wcale inna, lepsza, może nawet więcej jeszcze grzeszyłam i raniłam Go, niż teraz, a On mimo to okazywał mi swoje Miłosierdzie i zapraszał do bliskości z Nim. Ufając w Jego miłosierną dobroć zdecydowałam się powrócić do naszego pierwotnego planu, tego który rozpalił nasze serca tak mocno! Pomyślałam: Boże, to Ty dałeś nam ten Dom, Ty go remontujesz, Ty dajesz nam wszelkie potrzebne środki, pogodę, dobrych i uczciwych fachowców, Ty sprawiasz wszystko. Podobnie też, jeśli tylko zechcesz, możesz (…). Dla Ciebie nie ma nic niemożliwego. Przecież zamieszkujesz nasze serca. Po prostu działaj tak, jak tego chcesz i spraw, byśmy Ci w tym zbytnio nie przeszkadzali, lecz raczej byśmy umieli uważnie odczytywać Twoją Wolę i wypełniać ją wielkodusznie i ochoczo.
Jakoś tuż po tej nagłej zmianie decyzji, by jednak, mimo poczucia własnej niegodności i miernoty, zrealizować pierwotne pragnienie naszych serc i stworzyć (…), rozpoczęłam lekturę książek poleconych od M., traktujących o modlitwie. Te lekcje (o. Hieronima, o. Chapmana) okazały się wielką zachętą do tego, by zawalczyć o wierność modlitwie i by nie poddawać się zniechęceniu ze względu na własną słabość, ułomność natury skłonnej do rozproszeń i senności, bo to wszystko nie przeszkadza Spotkaniu i temu, by trwać wiarą i miłością w obecności Bożej. Wielce to było dla mnie uwalniające i pokrzepiające.
A potem najważniejsza lektura, o której zamierzam teraz pisać nieco więcej, a więc In Sinu Jesu. Trafiła w moje ręce jakby siłą, bo kilka razy już, mimo iż rzucała mi się w oczy (czy to w internecie, czy w rzeszowskiej księgarni, gdzie nawet przeczytałam kilka przypadkowych stron), rezygnowałam z jej zakupu, gdyż wydawało mi się, że jest to lektura skierowana do kapłanów. A zatem dostałam ją za darmo, będąc przez to “przymuszona” przez wydawnictwo do przeczytania, by móc ją potem polecać innym.
Zaczęłam trochę niechętnie. Jednak z każdą kolejną stroną rozumiałam coraz więcej, że miałam tę książkę przeczytać. Chciałabym przytoczyć Tobie kilka fragmentów, które zaznaczyłam kropką na marginesie (te fragmenty bowiem odnosiłam jakoś tak szczególniej do nas i do naszego Domu):
(…)
Doprawdy nie wiem, jak wytłumaczyć, dlaczego te słowa przekłuwają moje serce na wylot. Dlaczego mam wrażenie, jakby były kierowane do mnie, choć przecież zdaję sobie sprawę z tego, że są kierowane do konkretnego mnicha, który dzięki danej mu łasce rozpoczął bardzo konkretne dzieło. (…)
Czy wyobrażam sobie za dużo? Z pamięci serca wydobywa się na raz tak wiele rzeczy, wydarzeń, nawet tych głupiutkich snów, które domagają się mojej uwagi, które ukazują się jako znaczące, nawet bez moich długich refleksji nad nimi.
Myślę sobie narazie tak: niezależnie od tego, czy to tylko jakieś pobożne złudzenia, czy forma ukrytego na dnie serca powołania, nie zaszkodzi przecież modlić się gorąco za kapłanów, ofiarowywać w ich intencji to, co przynosi codzienność. Przecież Kościół sam poucza wszystkich wiernych o konieczności takiej modlitwy. A Bóg, jeśli to Jego wola (być może wyrażona w tym, co raz po raz pobłyskuje pragnieniami naszych dusz oraz tym, jak układają się okoliczności wokół), sam poprowadzi wszystko. Z pewnością nie jesteśmy dla Niego żadną przeszkodą, bylebyśmy tylko pozostawali wsłuchani, poddani i otwarci. Po prostu modlący się i ufający Jego miłosiernej dobroci.
Najbardziej smuci mnie i trwoży, że mogłabym podobnymi rzeczami, jeśli nie są z Prawdy, marnować Twój i mój czas, nadwyrężać niepotrzebnie siły, a przede wszystkim – obrażać Boga, działać wbrew Jego woli, sprzeniewierzyć się Jego miłości i przychylności. Uchylać tymi pomysłami od rzeczy istotniejszych, jak na przykład (…). Bardzo się tego obawiam i proszę Boga, by pozwolił mi żyć w Prawdzie, by wyprowadził mnie prędko z błędu, jeśli w niego wpadłam. Ostatecznie ufam, że jest Dobry i chce dla nas Dobrze. Wie przecież, jakim człowiekiem jestem. Zna każdą słabość. Jednak Jego Miłosierdzie ogarnia to wszystko.
Twoja kochająca Cię Żona
K.
(17.02.2024 rok)
