Ogród milczy. Przez okno obserwuję, jak rozorane miejsca napełniane wodą z zimowych roztopów odbijają następujące po sobie jutrzenki i zachody słońca. Czerwone, połyskujące, rozżarzone pasma studzi w ciągu dnia wzruszająca niebieskość styczniowego nieba. Podobny obraz od dłuższego już czasu towarzyszy mi zawsze wtedy, gdy kreślę na sobie znak krzyża. Ręka powoli i z namysłem żłobi w ciele i duszy dwie głębokie, przecinające się bruzdy, starannie i z wielką troską opatrując się tą świętą raną, a w puste miejsca niejako natychmiast spływa – wypełniając je po brzegi – Krew i Woda, których źródło zdaje się bić gdzieś w głębi, tak że wystarczy choćby niewielki gest oddania i uniżenia, maleńki rowek pokory, by napełniła je od razu wyczekująca na to puste miejsce żarliwa, Boża treść – użyźniające błogosławieństwo, Jego płomienna obecność, w której wszystko zaczyna łagodnieć.
Myślę o tych wszystkich pustych miejscach czynionych świadomie – z wysiłkiem przyzywającym ufnie pomocy łaski. Miejscach drążonych łzami, aktami głębokiego żalu i pokajania, ale też wdzięczności – owocu ubóstwa, przyjmowania życia i wszystkiego, co ono przynosi, jako daru z ręki Stwórcy. Zamyślam się również nad tymi miejscami, które doznają ogołocenia niezależnie od naszej woli: o zadanych nam ranach (za-danych, a więc niejako wyznaczonych?), słusznych i niesłusznych upokorzeniach, głębokim wstydzie, doświadczanej bezsilności i niewystarczalności. Oglądam ciało i duszę odkrywając niezliczoną ilość żłobień, pęknięć, szczelin i ran – tych wszystkich kanałów i koryt dla łaski, które złożone na przebitym i poranionym Ciele Chrystusa wzbierają Jego światłem i Krwią, i miłosierdziem znaglone, przelewają się na świat. Potrzeba bardzo tych pustych miejsc, prostych i ubogich naczyń i koszy, przemienionych miłością ran. Potrzeba tych upokorzeń, głębokich dołów, niezajętej ziemi gotowej przyjmować przewyborne ziarno. Miejsc, gdzie znikamy, by On mógł się pojawić. Niewinnej bladości gotowej przyjąć kolory. Świętego drżenia odsłaniającego ukrytą przestrzeń – dziewiczą strunę – dla niewidzialnego dotyku. Modlitwy milczącej, otwartej, by jasnych aniołów płynęły i wracały w niej fale. Potrzeba zimowych, pustych ogrodów.
Powoli zaczyna zmierzchać. Siadam do modlitwy na małym, drewnianym taboreciku. Wyciągam ręce i układam ja na kolanach w kształt pustego naczynia. Trwam – i ogarnia mnie dar coraz potężniejszy, lecz czuję, jak w dłonie tuli się miłośnie.
