czekamy

ptaszkowie

Powstaliśmy z miłości

Rozmyślam o Miłosierdziu Boga. Pierwszemu obrazowi, który chciałabym przełożyć na fotografię, towarzyszą słowa “Bóg odsłania przed duszą piękno swojego Miłosierdzia”. Obraz jest bardzo prosty. Jego nastrój budzi we mnie wielkie wzruszenie. A gdy do tego pierwszego oglądu samego obrazu dołączają się nagle słowa tytułu – wzruszenie przelewa się we mnie gorącą, ogromną falą zachwytu i trwożliwego zdumienia.

Nastrój buduje już sama scena: wiejski krajobraz, raczej rozległy, oglądany o zmierzchu. Słońce zachodzi nad linią horyzontu. Rozlewa się po nim bardzo intensywną, płomienną czerwienią. Na ziemi, ornej ziemi, obecna jest woda. Być może przez cały dzień padał intensywny deszcz. Woda pobłyskuje cicho bladą, chłodną, ożywczą poświatą. Pośrodku pola widoczna jest postać siedzącego mężczyzny. Mężczyzna jest bosy i nie widać jego twarzy, gdyż skierowana jest ona w stronę zachodzącego słońca. U stóp mężczyzny siedzi ufnie biała owieczka i również wpatruje się w rozżarzony do czerwoności horyzont. Trwają tak razem w bliskości i milczeniu. 

Chciałabym odwzorowując ten obraz zachować jego melancholijny, wieczorny nastrój. Pozwolić wybrzmieć naturze, jesiennym barwom i temu przejmującemu, łzawemu światłu. Chciałabym, aby w postaci mężczyzny można było na pierwszy rzut oka zobaczyć człowieka zmęczonego pracą na roli, ubogiego, a jednocześnie aby było w nim coś tak majestatycznego, cichego, coś tak przezroczystego, co zapraszałoby do oglądania całej sceny jakby przez-niego. 

Im dłużej jednak oglądam tę scenę, tym więcej następuje w niej jak gdyby ogołocenia. Wielość szczegółów jesiennego krajobrazu oczyszcza się i stopniowo przeradza w krajobraz, prawie że zimowy czy pustynny, choć zachowujący nadal wszystkie swoje poprzednie barwy: płomienną czerwień, kojący bladoniebieski, brąz, czy złoto. Postaci także ulegają jak gdyby uproszczeniu, a może widzę je teraz po prostu z dalszej perspektywy. 

Bliższy jest memu sercu ten pierwszy obraz. Wzrusza mnie i przekonuje jego, prawie że dokumentacyjny charakter. Wydaje się, jak gdyby była to rzeczywista, prawie że codzienna scena z życia jakiegoś wiejskiego gospodarza. Z drugiej strony nie mogę oprzeć się temu, co owa scena powoli wyjawia, gdy ulega kolejnym pęknięciom i zewnętrznemu ogołoceniu. Jest w niej coś z harmonijnego języka ikony, choć może z braku wiedzy brakuje mi bardziej trafnego porównania.

Podobny proces wydarza się prawie za każdym razem, gdy rozmyślam o danym obrazie, który zamierzam przełożyć na fotografię. Oglądam go podwójnie: w charakterze dosyć wiernego świadka prostej, codziennej rzeczywistości i tuż potem w charakterze jak gdyby ikony tej sceny. 

Ale wracając do cyklu o Miłosierdziu Boga… kolejnemu obrazowi towarzyszą słowa: “Bóg odsłania przed duszą delikatność swojego Miłosierdzia”. Krajobraz jest zimowy. Na pierwszym planie znajduje się mężczyzna, a na jego ramieniu siedzi gołębica, która ufnie przytula swoją głową do jego policzka, do policzka Boga. Znów widzimy ich niejako od tyłu, gdyż oboje obserwują krzak głogu. Nie ma na nim liści, jedynie czerwone owoce, jak zaokrąglone, gęste krople krwi. Ale “oto minęła już zima, deszcz ustał i przeszedł” [Pnp 2, 11], a na gałązkach głogu pojawiają się świetliste krople wody z tającego śniegu. 

Rozmyślam o świecie i każdej najmniejszej nawet chwili, o tych milczących przypowieściach o Miłosierdziu Boga.

Wierzymy, 

że powstaliśmy z miłości

i w miłość się obrócimy.

Amen.

[Roman Brandstaetter]