W ostatnim czasie poddałeś mi myśl, bym postarała się opisać, jak na obecnym etapie życia przeżywam swoją twórczość i jaki mam do niej stosunek. Stanowi to dla mnie duże wyzwanie, jednak biorąc pod uwagę teksty, które pisałam na wczesnym etapie twórczości, próbując opisać w nich swoje doświadczenie, a które dziś są mi już zupełnie obce, a ściślej rzecz ujmując – w większości głęboko się z nimi nie zgadzam, uważam, że powinnam te sprawy sprostować, podejmując przynajmniej staranie przedstawienia ich na nowo, zgodnie z tym, co podpowiada mi sumienie. Mam nadzieję, że chociaż w jakiejś mierze zapobiegnie to powtarzaniu tamtych zupełnie już nieaktualnych rzeczy przez ludzi komentujących przy okazji różnych okoliczności moją twórczość. Takie zebranie i uporządkowanie najważniejszych przemyśleń być może potrzebne jest przede wszystkim mnie samej.
Pisząc swoje rozważania, będę się odwoływać do przestrzeni wiary i z tej perspektywy próbować spoglądać na swoją twórczość. Bez wspomnianej optyki obraz byłby pozbawiony najistotniejszego odniesienia, a pominięcie tej sfery, która od lat posiadała i nadal posiada największy wpływ na moje życie, a także na twórczość, czyniłoby ten obraz niepełnym i niezrozumiałym. Ważną wydaje mi się także potrzeba zaznaczenia na samym początku, że nie jestem profesjonalną artystką z dyplomem Akademii Sztuk Pięknych, nie jestem też historykiem sztuki, ani teologiem. Mogę podzielić się jedynie tym, co przez ostatnie lata odkrywałam i nadal odkrywam jako ważne i cenne, i czym staram się z pomocą łaski kierować w swoim życiu oraz w twórczej pracy, którą odczytuję jako dar, powołanie i zadanie, choć zdaję sobie sprawę, że mogę z tego posterunku zostać w każdej chwili odwołana i postawiona w zupełnie innym miejscu i przed innym zadaniem.
OD REALIZMU MAGICZNEGO DO REALIZMU MISTYCZNEGO
W początkach mojej twórczości dostrzegam przede wszystkim duże skoncentrowanie na samej sobie, emocjach oraz uczuciach, które wówczas przeżywałam. Nie był to łatwy czas, określiłabym go raczej mrocznym, bez widocznego na horyzoncie celu, który nadawałby tamtym dniom głębszego sensu. Z drugiej strony, co jednak zauważam dopiero z perspektywy czasu, powoli i jakby osłonięta Bożą ręką rodziła się pośród tamtej pustki miłość, która przeniosła mnie przez najgorsze, zdawałoby się pozbawione nadziei momenty. Miłość ta stanowiła mimowolnie oś i rdzeń twórczości, której ciemność wielokrotnie rozświetlała. Co pojawiało się wówczas na fotografiach, które robiłam? Stanowią one obrazowy zapis bardzo intymnych, osobistych przeżyć, pragnień i zmagań. Także poszukiwań. I te poszukiwania, poszukiwania bez Przewodnika, wiodły mnie w bardzo różnych, najczęściej zupełnie fatalnych kierunkach: przez fascynację erotyką z pogranicza pornografii, wątki ezoteryczne, gnostyczne, wampiryczne, samookaleczanie oraz myśli samobójcze. Nie jest to czas i miejsce na to, by owe zagadnienia rozwijać i szerzej opisywać. Myślę, że tamte poszukiwania były twardym i gorzkim owocem głodu, jaki odczuwałam, trwając od wielu lat w zerwanej relacji z Bogiem. Czymś tę samotniejącą pustkę musiałam w końcu zapełnić, a że głód sięgał samego dna duszy, coraz głębiej też penetrował ją grzech, gdyż nie ma w nas, jak się wydaje, miejsc neutralnych. A zatem to, co przewija się powielokroć w początkowych etapach mojej twórczości, to wołająca samotność i pustka poszukująca treści i sensu, który mógłby ją napełnić. Przed kilkoma laty sporą część tamtych fotografii postanowiłam w miarę możliwości usunąć z Internetu. Ciążyło na mnie bardzo mocno poczucie odpowiedzialności za to, czym karmiłam odbiorców mojej twórczości – była to bowiem tak często jedynie pustka opakowana w złudzenie piękna, lśniąca mrokiem i pozorami czegoś uduchowionego, a jeśli nawet było tam coś z ducha, to raczej tego, który z dobrem i pięknem nie ma nic wspólnego. Oczywiście wówczas, gdy tworzyłam tamte dzieła, nie miałam na celu nikogo zwodzić ani sprowadzać na złe ścieżki. Moje sumienie pozostawało zagłuszone, a rozeznanie pomiędzy dobrem a złem było w zasadzie żadne. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że to, czym dzielę się z innymi, co posyłam “w świat”, może mieć realny i nie tylko intelektualny, czy emocjonalny, ale przede wszystkim duchowy wpływ na drugiego człowieka, na odbiorcę. Czy były to zatem fotografie na wskroś złe? Wydaje mi się, że nie, ale nie zmienia to faktu, że wieloma z nich nie podzieliłabym się dzisiaj drugi raz. Dość, że było w nich tego zła i niepokoju wystarczająco dużo. Co zatem przebijało, albo próbowało przebić się przez tę ciemną tkankę dawnych fotografii? Nazwałabym to światłem nadziei i pocieszenia. Owego światła najwięcej dostrzegam w ujęciach, na których jestem razem z Mężem, chronię się w jego ramionach, otwieram na czułość jego gestów, znajdując uspokojenie i głęboką ciszę pośród lęków. Ta nadzieja obecna była przede wszystkim w sercu, przenikając łagodnie każdą chwilę życia, jak cichy szept Kogoś stale przyzywającego do powrotu do Domu, szept prawie niedosłyszalny pośród coraz bardziej potężniejących wiatrów i burz codziennych złych wyborów, których dokonywałam.
Spoglądając zatem na swoje fotografie nie oceniam ich jako “dzieł sztuki”, ale traktuję raczej bardzo osobiście – jako zapis duchowych, uczuciowych, emocjonalnych stanów. Swoisty dziennik duszy, dzięki któremu mogę dziś prześledzić i wyodrębnić kolejne etapy mojego życia, a także przyjrzeć się owemu światłu, które nie opuszczało mnie nawet w największym zamroczeniu sumienia i ducha. Jestem również świadoma tego, że wielokrotnie popełniałam w swojej twórczości kicz, wpadając w emfatyczne tony. Szczerze mówiąc mało mnie to jednak wówczas obchodziło, ponieważ nie miałam nigdy poważnych aspiracji do bycia “artystką”. Z jakiegoś powodu ważny był dla mnie ten obrazowy rejestr przeżyć wewnętrznych i dokonywałam go przede wszystkim dla siebie, nie spodziewając się, że znajdzie on w niedalekiej przyszłości tak wielu odbiorców. Co o tym zadecydowało? Nie wiem, mogę jedynie przypuszczać, że stało się tak dlatego, iż fotografie te były chyba w dużym stopniu po prostu autentyczne i opowiadały jasnym, obrazowym, często symbolicznym językiem o tym, co wspólne jest wielu ludziom – o miłości, dojrzewaniu w niej, o poszukiwaniu własnej tożsamości, a więc w najgłębszym znaczeniu o poszukiwaniu Boga, o upadkach, zwątpieniach, poczuciu samotności i zagubienia, o lękach, pragnieniach, uwikłaniu w grzech. Była w tych fotografiach cała gama wrażeń i stanów. Dramat poszukiwania tego, co prawdziwe i wieczne, naznaczony błędami i złymi wyborami, które rozciągnięte na długim odcinku czasu, przynosiły powolną śmierć ducha. Tak, obraz tego powolnego rozkładu dostrzegam szczególnie w kilku cyklach moich fotografii. Ale był on przede wszystkim obecny realnie, w moim życiu — życiu które oderwało się od swego źródła i nieuchronnie usychało i byłoby całkiem obumarło, gdyby nie pomoc Tego, który nigdy się ode mnie nie odwrócił, nigdy nie zapomniał.
Pierwszy i dla kierunku mojego dalszego życia (a co za tym idzie także twórczości) najważniejszy przełom nastąpił w 2015 roku. Nie wydarzył się on bez szerszego kontekstu, czyli starannie uprzednio przygotowywanego gruntu pod zmianę mojego myślenia, które przybrało największe natężenie na około rok przed tym wydarzeniem. W tym też okresie powstały najmroczniejsze duchowo i znaczeniowo zdjęcia, zupełnie jakby był to czas prawdziwej walki duchowej, której wówczas nie byłam świadoma, a której świadectwo stanowi twórczość z tego czasu. Z drugiej strony jednak moje zainteresowania z dziedziny ezoteryki przenosiły się stopniowo za sprawą różnych lektur na tematykę związaną z prawosławiem, modlitwą nieustanną, ikoną. Nie miałam wówczas żadnej relacji z Bogiem, a jednak ten duchowy świat przyciągał mnie do siebie poprzez jego piękno i prostotę, dużo bardziej niż świat magiczny, który choć długo mnie fascynował, budził też intuicyjny lęk, co jak sądzę uchroniło mnie przed poważniejszym zaangażowaniem się w te tematy. Pamiętam, że największe wrażenie zrobiła na mnie książka “Opowieści pielgrzyma”, a także ikony Nowosielskiego – ich ciemność wyrażona w barwach była mi niejako znajoma, dobrze się wtedy w niej odnajdywałam. Moja wyobraźnia zatem zaczęła znów żywiej poruszać się pośród symboliki chrześcijańskiej, która nie była mi przecież obca, bo wychowałam się w katolicyzmie i jako dziecko miałam w sobie naturalny i bardzo spontaniczny zwyczaj zwracania się do Boga, który jednak w okresie dojrzewania i splotów różnych okoliczności porzuciłam. Wtedy jednak na nowo zaczęła odżywać we mnie i dochodzić do głosu ukryta tęsknota za Tym, kogo utraciłam, jednak nie miałam pojęcia, co ona w istocie znaczy i co z nią właściwie zrobić. Życie płynęło więc dalej tym samym ciemnym nurtem, choć na zachmurzonym niebie pojawiły się pierwsze prześwity słońca, które mimo, że tego nie dostrzegałam, cały czas było tam obecne, czuwając nad moimi kolejnymi krokami.
TWÓRCZOŚĆ JAKO SPOTKANIE
W sierpniu 2015 roku, tuż po uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, otrzymałam na powrót łaskę żywej wiary – tej, którą miałam jako dziecko, która opromieniała moje dni, czyniąc je prawdziwie radosnymi, nawet pośród trudnej sytuacji w domu rodzinnym. I znów, tak jak wówczas, gdy jako kilkuletnia dziewczynka leżałam na trawie pod upalnym, lipcowym niebem, mogąc rozmawiać otwarcie ze swoim Ojcem, od tamtego dnia, już jako dojrzała kobieta, mogłam na powrót zwracać się do Niego poprzez prostą wiarę i otrzymywać odpowiedź. Nie jest to czas i miejsce na to, by rozwijać szerzej opis tamtego zdarzenia. Dla podejmowanego tu przeze mnie tematu twórczości ważny jest na pewno fakt, że od tego momentu moje życie, a zatem także i twórczość, która była z nim tak mocno sprzężona, zaczęły dzięki łasce wspomagającej moje ludzkie wysiłki zmieniać się. Pewne sprawy zostały niemal od razu, bo jeszcze tamtego dnia (i jak wierzę – w sposób przekraczający moje ludzkie możliwości, a zatem cudowny) odcięte – jednym, stanowczym cięciem miecza. Mam tu na myśli przede wszystkim moje uwikłanie w nieczystość, niewierność, alkoholizm, oraz ezoterykę, a zatem po prostu pielęgnowane bałwochwalstwo. Czy było to bolesne cięcie? Po ludzku patrząc na pewno, zarówno bowiem moja psychika, jak i ciało, były po prostu uzależnione. Jednak miłość, jaka wypełniła tamtego dnia moje serce była czymś nieporównywalnie i jakościowo większym, potężniejszym, czemu pragnęłam oddać się w pełni, zostawiając natychmiast to, co mogłoby mnie od tej miłości oddzielić. Pomyślałam też wówczas, że jedną z takich przestrzeni, które należałoby odciąć, jest twórczość. Moje sumienie, które niejako odżyło, mogąc znów jasno pracować, wyraźnie wskazywało na grzech, który znalazł swoje odzwierciedlenie także na moich fotografiach, a przez to może oddziaływać na innych. Przez jakiś czas trzymałam się tej myśli, która jednak w wyniku rozeznania (powtarzanego jeszcze wielokrotnie przez kolejne lata) doprowadziła mnie do zrozumienia, że jest to forma powołania, oraz miejsce, w którym może objawić się Boża chwała, o ile naprawdę oddam Mu swoje życie, łącznie z tą przestrzenią. Przyglądając się teraz uważniej pracom z tamtego okresu (do około trzech lat po nawróceniu) widzę, jak Bóg cierpliwie oczyszczał moją wyobraźnię i serce z kolejnych warstw ciemnej treści, która je wypełniała. Tworząc zaczęłam coraz głębiej zastanawiać się nad tym, co właściwie tworzę, jakie ma to znaczenie, gdyż na poważnie przejęłam się odpowiedzialnością, jaka spoczywa na mnie jako twórcy. To jest taka sama odpowiedzialność, jaka spoczywa na nas, gdy wypowiadamy słowa do drugiego człowieka. Mogą to być słowa budujące, podnoszące na duchu, w prosty i otwarty sposób pocieszające, dające nadzieję, ale mogą też niszczyć, ranić, gasić ducha, czynić odbiorcę naszego komunikatu bezradnym. Wiele takiej sztuki odnajduję w dzisiejszym świecie. Jest to kontynuacja czegoś, co zaczęło się dużo wcześniej, a obecnie przyjmuje tylko nowe, przepoczwarzone formy. Sztuka, która czyni odbiorcę bezradnym, zaniepokojonym, zawstydzonym i upokorzonym, rozbitym i wytrąconym. Sztuka, która domaga się pokłonu i uniżenia wobec jej nadmuchanej tajemnicy, zaszyfrowanej treści, która dostępna jest tylko nielicznym, tym którzy posiadają odpowiednie narzędzia oraz odpowiedni poziom intelektualny, by sprostać jej wymaganiom. Na szczęście jest też twórczość, która swoją prostotą, skromnością, łagodnością, a przede wszystkim otwartością może przemawiać prosto do serca. I wcale nie musi być skazana na kicz, bo broni ją i podnosi pokorne, nienarzucające się piękno. Nie wymaga odgadywania i rozpracowywania, ale posługując się jasną symboliką okazuje się czytelna dla wszystkich, ukazując to, co najcenniejsze – przejrzyste piękno, dobro i prawdę. Wydaje mi się, że sztuka, która stanowi rodzaj eksperymentu nastawionego na zszokowanie, zaniepokojenie, czy zaskoczenie odbiorcy, w istocie lekceważy cel swojego najgłębszego powołania do przekazywania Bożego daru, jakim jest proste piękno, nadzieja, podtrzymanie na duchu. To sztuka, która zamiast służyć człowiekowi, służy jedynie jego twórcy, a także środowiskom, które lubią czuć się godnymi obcowania z tym, co elitarne. To sztuka, która nie godzi z rzeczywistością w najgłębszym sensie ani nie udostępnia odbiorcy odnowionej optyki wdzięczności, lecz napiera i przekracza jego intymność podług rewolucyjnych recept. To sztuka, która utraciła spojrzenie wiary i dlatego nie dostrzega, że podstawową kondycją ludzkiego istnienia nie jest komfort sprzyjający obcowaniu z rzeczami dającymi wrażenie rozwoju i sytości, rozrywkę, przyjemność i satysfakcję, ale jest nią głęboki dramat wynikający z przeplatania się cierpienia, zmagań z grzechem i własną słabością, z wołaniem o przebaczenie, miłość i zbawienie. Mówię to z pozycji człowieka świadomego do jakiegoś stopnia owego dramatu, a także z pozycji twórcy, który wielokrotnie przez lata zamiast dzielić się z ludźmi tym, co mogłoby pomóc choćby w małym stopniu nieść ciężar życia, raczej dodawał jeszcze więcej tego balastu — dodawał ciężar swojej własnej pychy. Twórczość nie jest niczym zasługującym na miano specjalnego traktowania. Sprowadza się ona ostatecznie do spotkania człowieka z człowiekiem poprzez pośrednictwo dzieła. Odpowiedzialność zatem jest taka sama w obu przypadkach.
POCIESZENIE
Tę ludzką kondyncję możemy uświadomić sobie jeszcze wyraźniej, gdy weźmiemy pod uwagę ten prosty fakt, że każdy z nas stoi w obliczu tej samej śmierci. Czy zatem wobec kogoś, kto widocznie leżałby już na łożu śmierci, prezentowalibyśmy sztukę odwołującą się do jego inteligencji i intelektu? Czy opowiadalibyśmy mu o odkryciach lub teoriach, choćby najdonioślejszych? Czy rozstawialibyśmy przed nim konceptualne rusztowania pozwalające wspiąć się na wymędrkowane punkty obserwacyjne, z których to dopiero możliwe będzie wejście w zawczasu zaaranżowane spotkanie z dziełem? Czy raczej upraszczalibyśmy naszą obecność i przekaz do formy i treści najprostszej, bliskiej, zrozumiałej? Możemy łudzić się, że jest inaczej, że ten ostateczny moment, jakim jest śmierć, to punkt oddalony na mapie naszego i innych życia na tyle daleko, że możemy pozwolić sobie na jeszcze trochę zabawy, eksperymentu, figlarności. Na powierzchni wszystko zdaje się znajome i bezpieczne, karnawał może bez przeszkód trwać, podobnie jak nasze dobre samopoczucie. Dramat tej sytuacji uświadamiałam sobie kilkukrotnie, bo jednak nie ma co oszukiwać, sama wpadałam i nadal wpadam w owo komfrotowe, dobre samopoczucie i dopiero jakiś życiowy wstrząs, dzięki Bogu, raz po raz uświadamia mi stawkę życia na ziemi, a co za tym idzie także twórczości, choć jak jeszcze raz podkreślę – nie ma ona znaczenia większego, niż każde inne zajęcie, które podobnie jak ona może przynosić dobre lub złe owoce, dawać życie, albo je niszczyć. Szczególnie jednak pamiętam te momenty, w których moja Mamusia, jako że pracuje w szpitalu jako pielęgniarka, opowiadała mi o konkretnych osobach i cierpieniach, jakie je dotknęły. Niejednokrotnie były to osoby całkiem nam obce, toteż pozostawała nam jedynie modlitwa za nie. Ale były też i takie osoby, które moja Mamusia znała, które były jej nawet bardzo bliskie, dlatego moje serce poruszało się wtedy mocniej i pragnęłam dać im choć odrobinę pocieszenia. Jako jednak, że nie było mi dane spotkać ich osobiście, postanawiałam podarować im przez Mamusię słowo pocieszenia w postaci obrazu, a więc jednej z moich fotografii. Przeglądając zrobione przez siebie zdjęcia w poszukiwaniu odpowiedniego na daną sytuację, uświadamiałam sobie, jak wiele z nich jest kompletnie bezwartościowych, ponieważ nie są w stanie dać najprostszej, najpotrzebniejszej rzeczy – pocieszenia drugiemu człowiekowi. Dostrzegłam ich całkowitą, bezbrzeżną pustkę. Jakieś pozory piękna. Jałowość. Jakiż smutek i wstyd ogarniał mnie na ich widok! Nie mam tu na myśli zdjęć, które tuż po nawróceniu w większości usunęłam, dostrzegając w nich trujące pierwiastki ewidentnego zła. Mam raczej na myśli dziesiątki innych prac, które mogłabym określić dwoma słowami: zmarnowana łaska. Tak, niestety.
