czekamy

ptaszkowie

Józinka

Na początku było Słowo, a potem, gdy świat został już stworzony, Pan Bóg posłał z nieba światło, czyli przekazał ziemi swoje anioły, by chroniły pamięć o ludziach i wydarzeniach, prowadząc drobiazgowo i z namaszczeniem wieczyste zeszyty.

W owych dniach, na jesieni pięćdziesiątego roku, Józia ciężko zachorowała. Miała wtedy niespełna trzy lata i mieszkała w wiejskiej ochronce dla sierot prowadzonej przez siostry służebniczki w Gostyniu. Cała okolica otoczona był rozległymi polami i łąkami, które w tej porze roku tonęły w błocie, tak że ludzie jeśli tylko mogli, rzadko opuszczali swoje stare gostyńskie chaty, dni powszednie spędzając na rozmowach przy stole albo zapatrzeniu we własne myśli. Za to w długie i chłodne wieczory wszyscy domownicy, młodzi i starzy, chcąc być wiernymi pięknym i starym zwyczajom, gromadzili się razem blisko siebie, żeby w ciepłym zaciszu domu posłuchać bajek, które rozpraszając mroki izby i człowieczej duszy, pozwalały odetchnąć po ciężkiej i znojnej pracy, jaką wypełnione było całe lato.

Edmund, serdecznie dobry człowiek, który był opiekunem i sekretarzem całego sierocińca, głęboko przejął się chorobą swojej podopiecznej, którą ukochał jak córkę, gdyż nie miał własnych dzieci. Każdego dnia, mimo dokuczliwej pogody i słabego zdrowia, przemierzał długą i błotnistą drogę z Grabonoga do Gostynia, przynosząc do łóżka Józi pomarańcze, różane karmelki i podając jej na łyżeczce do herbaty gorzkie lekarstwo, które przyjmowała jedynie wtedy, jeśli powiedział na ucho, że to tata prosi, aby zażyła. Modlił się wówczas gorąco, ale nie słowami, nie myślą, tylko wyprężonym uczuciem całego serca i duszy, prosząc Boga o łaskę wytrwałości i zupełnego zgadzania się z Jego świętą wolą. Minuty, godziny, dni i tygodnie czekania owijały się wokół jego szyi, jak potężny wąż, tak że z trudem mógł nabrać głębiej powietrza.

To wówczas Pan Bóg, litując się nad dziewczynką i nad ludźmi, którzy dzień i noc czuwali przy jej łóżku, z głębokości nieba posłał na ziemię swoje miłosierne uczucie, czyli mówiąc najprościej, natychmiast wysłał do Gostynia swojego anioła.

Anioł Rafał bywał już wcześniej w tej okolicy, która nie wyróżniała się niczym spośród innych. W dobrym nastroju i z garściami pełnymi Bożego błogosławieństwa przemykał nie raz między złotymi polami, na których wieśniacy zaczynali właśnie żniwa, zatrzymywał się na rozkwieconych bylinami pastwiskach, by rzucić okiem na pasące się w milczeniu krowy, przelatywał nad dużymi i mniejszymi chatami, doglądając kotów wylegujących się na nagrzanych schodach, sytych polną zdobyczą i zadowolonych z własnego istnienia. Pod wieczór studził rozpalone słońcem skrzydła w cienistych i obficie obrodzonych sadach, w których kobiety wraz ze starszymi dziećmi kończyły właśnie zbierać jabłka antonówki i słodkie, soczyste gruszki, wypełniając nimi wielkie wiklinowe kosze. Na zimę robi się z nich konfitury dla całej rodziny i najbliższych sąsiadów. Anioł Rafał siedział samotnie pod krzakiem malin i uprzyjemniał sobie czas zastanawiając się nad różnymi sprawami, na przykład jak to dziwnie urządzone jest na tym świecie, gdzie według jego obserwacji, im kto mniej ma, tym chętniej dzieli się z tymi, którzy nic nie mają.

Kilka razy z lotu ptaka widział, jak Józia, zdrowa i radosna, bawi się beztrosko między wysokimi trawami, pośród stokrotek i mleczy, wytrwale goniąc za bielinkiem kapustnikiem albo z uwagą śledząc leniwą wędrówkę ślimaka. Przyglądał się też pozostałym sierotom, które rankiem przezornie napychały kieszenie ubrań bluszczowymi listkami, by być zawsze gotowymi na zabawę w zielonego. Łąki ładnie pachniały, a anioły lubią miejsca, gdzie samoistnie wpada się w zachwyt nad światem i można chwilę podumać nad jego pięknem, toteż anioł Rafał wracał tam często pomiędzy obowiązkami, żeby dumać w ciszy. Zimą zaś, gdy śnieg niespodziewanie spadał w nocy, okrywając dachy i ziemię na pół stopy grubo, anioł z dziwnym mrowieniem w skrzydłach obserwował, jak to trzyletnie niebożątko wczesnym porankiem z hojnością udzielało jałmużny zlatującym się tłumnie wróblom, sypiąc im okruchy ze swojej kromki chleba albo dzieląc się z nimi drobinami cukru wyproszonymi u siostry Angeliny dyżurującej w kuchni. Wzruszała go głęboko dobroć i dojrzałość jej maleńkiej duszy, która zdawała się z radosną ufnością przyjmować świat i ludzi takimi jakimi są, i która swą prostotą i cichym wdziękiem dobrego serca zjednywała sobie przychylność wszystkich, którzy się z nią choć chwilę krótką zetknęli. Nawet wielki pies należący do sąsiadów, słuchał się jej rozkazów i posłusznie pozwalał sobą dyrygować.

Józia zdawała sobie sprawę z cichej i niedotykalnej obecności anioła, jako jedyna spośród wszystkich dzieci dostrzegała w trawie cień jego postaci, który kołował radośnie nad trawami, niczym potężny i przejrzysty ptak. Nie dziwiła się temu, przeciwnie — czuła się zawsze bezpieczna i pocieszona, gdy wreszcie nadlatywał. Ubrana w zwiewne, świąteczne sukienki w kolorze nieba, chętnie naśladowała pełne cudowności i wdzięku ruchy jego skrzydeł. Anioł miał jednak sporo miejsc do odwiedzenia, gdyż należał do najpotężniejszego gatunku aniołów, zwanych archaniołami, które otrzymują wiele bardzo odpowiedzialnych zadań, dlatego jego złocisty cień po chwili towarzystwa oddalał się, a polne myszy, przez moment stropione obecnością osobliwego gościa, ze skulonych w milczeniu pozycji, wracały do swoich nerwowych zajęć i rozmów.

Jednak Józia zachorowała i stało się tak, że późną jesienią, w samo południe, w porze intensywnego deszczu, anioł Rafał z woli Bożej zstąpił do Gostynia i wiedząc, że tym razem zabawi tu na dłużej, postanowił zatrzymać się na dachu ochronki, w miejscu gdzie wiosną bociany odremontowały stare gniazdo po swoich przodkach, by przygotować je na przyjście kolejnego klekoczącego pokolenia małych bocianów. Było to miejsce wygodne i przytulne, nadające się do pomieszczenia nawet słusznych rozmiarów archanioła. Było tu też wystarczająco dużo przestrzeni na wieczne pióro i zeszyty, które anioły zwykły nosić za pazuchą, by każdego dnia z wielką dokładnością zapisywać wszystko, co podlegając czasowi, przemija, tak by nie uronić ani chwili z życia każdego człowieka jaki chodzi po ziemi.

Widok z gniazda rozciągał się od warzywnego ogrodu, pielęgnowanego przez starsze sieroty, ku uroczym rabatom, pełnym zakwitającej na fioletowo szałwii, wielobarwnych astrów i rozłożystych krzaków hortensji, o które pieczołowicie troszczyła się siostra Angelina, a na końcu rozpoczynał się sad, który wiatr umalował teraz po jesiennemu, skąd można było obserwować najpiękniejsze zachody słońca, kojące dusze strudzonych pracą wieśniaków i łatwo wzruszające się serca aniołów.

Nie było jednak czasu na dłuższe usadawianie i kokoszenie, bowiem z dołu dochodził anioła coraz większy niepokój, dźwięk ocieranych niepostrzeżenie łez, które siostry wylewały podczas nieszporów w domowej kaplicy, toteż zręcznie zsunął się z mokrych dachówek i przycupnął na stojącej nieopodal studni, aby stąd móc przyjrzeć się wszystkiemu z uwagą i współczuciem. Kiedy bowiem anioły patrzą na ludzi, ich serca, jeśli tylko nie straciły całkiem nadziei, robią się obszerne i głębokie, by zmieścić w sobie całe pocieszenie, jakimi anioły chcą je swym spojrzeniem obdarzyć. Są jednak i tacy, którzy otuleni ciasno w swoje smutki, zamknięci w ciemności własnego wnętrza i rozpaczy, uciekają przed spojrzeniem anioła, zupełnie jakby nie byli gotowi kosztować w niczym innym poza goryczą. Jednak nawet wobec takiego człowieka anioł nigdy nie traci nadziei, wyczekując z troską przez wiele lat choćby jednej krótkiej chwili, gdy ich spojrzenia wreszcie będą mogły spotkać się i objąć, niczym starzy przyjaciele i gdy wszystko, co anioł sam otrzymuje, będzie mógł przekazać człowiekowi, bo jak każdy dar przynosi on pełnię szczęścia dopiero wówczas, gdy można go z kimś podzielić. Cierpliwe i hojne jest serca anioła, po brzegi wypełnione spokojem i niepojętą ciszą całego nieba.

Robił się wieczór. Deszcz monotonnie dzwonił o szyby, a wiatr szeleścił drzewami markotno i nieprzyjemnie. Koty przezornie schowane na ganku i pod okapami budynków, obserwowały przestraszone ptaki i powiększające się w ogrodzie kałuże. Serdecznie dobry człowiek siedział nieruchomo przy łóżku chorej, z twarzą ukrytą w dłoniach, przygarbiony i pogrążony we własnych myślach. Na stoliku obok leżały nietknięte pomarańcze i ciemna butelka z lekarstwem. Od rana próbował modlić się do Boga, ale nie było słów, które byłyby w stanie udźwignąć ciężar łez i cierpienia, jakie przeżywał w swojej duszy, dlatego szeptał tylko bez przerwy: Boże mój, Boże mój, a potem z całą żarliwością serca wymawiał imię ukochanego dziecka. Anioł ześliznął się ze studni na trawę, podszedł pod okiennicę i przybliżył twarz do mokrej od deszczu szyby. Serce biło mu mocno, albowiem wzruszył się głęboko. Czuł całym sobą bezsilność i niemą skargę tego człowieka, dlatego litując się nad nim wyciągnął dłoń i mimo zamkniętych okien, znalazł się na środku izby i w tym samym momencie stał się na podobieństwo człowieka — ot, małą dziewczynką, taką samą jak wszystkie inne sieroty, przystrzyżoną krótko, bosą i przeraźliwie chudą — a potem stanął tuż przy Edmundzie, objął go mocno za szyję i oczami, w których mieściła się cała potęga Bożego pocieszenia, spojrzał w ludzkie, zmęczone płaczem oczy i uśmiechnął się. W tej samej chwili strapione serce doznało nadziei, oblicze rozjaśniło się i Edmund długo przypatrywał się tej cudownie pogodnej i skupionej twarzy, która cała była rozumieniem i słuchaniem, mieszcząc w sobie jednocześnie szczerą radość i bezgraniczne współczucie, mądrość starca i pokorę małego dziecka. Niecodzienne bogactwo uczuć, jakie wywoływała w nim obecność tej sieroty, a którego źródło, jak odnosiło się wrażenie, wypływało wprost z nieprzebranego skarbca jej serca, zaskakująco współbrzmiało z uderzającą niezłożonością jej osoby, której bliskość — zwyczajna i łagodna — przynosiła zbolałej duszy ulgę i dobroczynny spokój.

Deszcz za oknem stracił na sile i mimo nocy, która nadeszła niezauważenie, ciemność nie przesłoniła spokoju i ufności, jakie spłynęły w serce Edmunda. Sierotka, w której nie potrafił rozpoznać żadnego ze znanych mu dzieci — co jednak zupełnie nie niepokoiło teraz jego myśli — usiadła na brzegu małego łóżka, w którym leżała nieprzytomna Józia i odchylając lekko starą pościółkę, z której spadło kilka ołowianych zabawek przyniesionych przez dzieci, przypatrywała się uważnie śmiertelnie bladej, skurczonej z bólu twarzyczce, dotknęła ziębnącego czoła, a potem ostrożnie lecz zdecydowanie ujęła maleńką dłoń dziewczynki, jakby chciała uchronić ślepe i narażone na zimno pisklę albo jak się ochrania gasnący płomyk przed ciemnością. W tej samej chwili dziecko głęboko westchnęło a pod powieką zakręciły mu się łzy. Anioł ubrany w cielesną postać odwrócił się w stronę Edmunda i gestem drugiej ręki dał znać zmęczonemu czuwaniem człowiekowi, by wrócił teraz do siebie na spoczynek, gdyż odtąd on będzie stróżować przy łóżku chorej, a także, co nie zostało wypowiedziane na głos, towarzyszyć będzie również jemu, w anielskich dłoniach z czułością kołysząc ciszę nad jego snem.

Anioł i Józia zostali sami. Głęboki sen ogarnął wszystkich domowników, a wydostając się przez szpary w oknach, przemierzał puste pola i kręte ścieżki, kroczył między wiejskimi chatami, powoli i niestrudzenie, aż spowił cały Gostyń i wszystkich jego mieszkańców, a może zawędrował nawet jeszcze dalej, gdzie nigdy nie słyszeli o aniołach ani o snach proroków. Psy drzemały w swoich budach a ptaki na swoich drzewach, szczelnie otoczone ciszą, jaka zaległa nad światem. Tylko rozgwieżdżone niebo, które jedyne nie spało, pochyliło się z ciekawością nad małym gostyńskim domem, skąd pośrodku wielkiej i nieprzeniknionej ciszy dało się słyszeć bicie czyjegoś małego serca. A w chwili, gdy się pochylało, upuściło na ziemię wiele anielskich łez.

Dusza Józi pozostawała niezmącona i jasna, daleka od lęku czy choćby cienia protestu, zaszyta bezpiecznie jak leśne zwierzątko w bezgranicznie wielkiej i ciepłej obecności anioła, który wrócił do swej subtelnej postaci widzącego, który pozostaje niewidzialny. Nie czuła już ciała, ból odpłynął na daleki i niedostępny brzeg, teraz okrywały ją wielkie skrzydła, te same których złocisty cień unosił się niegdyś nad łąkami. Zamiast krwi pulsowała w nich harmonia dźwięków i barw, będących refleksem jakiegoś wspaniałego świata, nad którym czuwa niewyczerpane źródło, kolebka wszystkich aniołów, do którego tak bardzo tęskniła. Czuła, jak z każdym uściskiem anioła, w rytmie jego gorącego oddechu, coraz głębiej zanurza się w tej wspaniałości. Trzyletnia wędrówka po ziemi i cierpienia spowodowane chorobą już nie niepokoiły jej myśli. Dusza tonęła w zachwycie i szeleszcząc cicho z radości, wreszcie wracała do domu, do potężnego, błękitnego lądu. Wszystko, co wcześniej pozostawało zasłonięte i odległe, teraz przyjmowało ją do swego ciepłego i kochającego łona, niczym do środka owocu wielkiej i nieskończonej Tajemnicy.

Anioł jeszcze raz wyciągnął rękę i dotknął palcem małego serca Józi. W tej samej chwili wszystkie łzy, jakie upuściło niebo, zbiegły się pod jego dotykiem i gdy Bóg spojrzał, zgasiły to serce.

A cisza, która zaległa nad światem, powoli ustępowała, pozwalając ziemi i ptakom podniebnym westchnąć głęboko nad śmiercią dziecka.

Poranek był pogodny, świeży po deszczu i wypoczęty po wielkiej ciszy minionej nocy. Edmund obudził się i nie wypiwszy nawet kawy, pobiegł w stronę Gostynia. Przeszedłszy przez most, spojrzał na okna pokoju, w którym leżała Józia i zobaczył z daleka, że są otwarte, a z nich wywiewa biała firanka, jakby mówiła mu z daleka, że już na próżno idzie zobaczyć żyjącą Józię. Jednak anioł był przy nim i z wnętrza wieczności tchnął w jego duszę siłę, tak że szedł dalej, ale im bliżej był domu, tym mniej czuł ziemi pod stopami i gdyby nie mocne ramię podane mu z nieba, byłby upadł w połowie drogi.

W korytarzu czekali już na niego wszyscy domownicy. Edmund wszedł do gościnnego pokoju, gdzie jeszcze wczoraj żegnał na dobranoc leżącą Józię, ale zastał go pustym, już jej nie było! Wiatr z otwartego okna poruszył firankami, jakby mu chciał powiedzieć, że duszyczka Józi, tak biała, tak lekka jak one, podobnie do nich w górę uleciała. Edmund długo patrzył i milczał, czując jak kamień na piersi, przyciskając coraz mocniej ciągnie go na dno wielkiej, czarnej pustki. Wszelka nadzieja zdawała się wraz z nim coraz szybciej zanurzać w mroku i rozpaczy, zewsząd otaczało go już tylko przenikliwe zimno, a fale bólu przelewały się przez całe jego ciało zaciekle i szaleńczo. Aż wreszcie, nie mogąc się nawet poruszyć, jedyną siłą, jaką jeszcze przeczuwał w sobie, siłą nienaruszonej przez tę nawałnicę woli, zwrócił się błagalnie ku niebu, jakby znów był dzieckiem, wyczekując stamtąd pomocy, gdyż jego serce nie było dłużej w stanie dźwigać takiego ciężaru. I w tym samym momencie anioł, który stał blisko, bliskością pełną współczucia i miłości, zdjął z niego ten kamień, jak się go zdejmuje z grobów w dniu zmartwychwstania. I Edmund przez moment zobaczył świat takim, jakim widziała go Józia w objęciach anioła — odsłoniętym i nagim, wzruszająco pięknym i do głębi prostym. I czuł Edmund, jakby każda chwila spędzana w zjednoczeniu z tą bliskością, należała do wieczności i dlatego nie mogła jej dotknąć najmniejsza nawet strata, jaka dotyka chwil w oddaleniu, spędzanych samotnie w sobie lub świecie, trzymających się jedynie bezpowrotnie upływającego czasu i brzegów kruchej przestrzeni.

Edmundowi zdawało się, jakby wnikał w najintymniejszą przestrzeń swej duszy, było mu tam dobrze i czuł się spokojny. Fale zamętu, które jeszcze przed chwilą zalewały go całego, nie miały dostępu do tego miejsca, które teraz z taką radością odkrywał i które zdawało się bardziej rzeczywiste, niż wszystko, co go dotychczas otaczało, niż cały świat dokoła, wszystkie wydarzenia i miejsca, które odwiedzał. Jego dusza była lądem, w którym chciał odtąd żyć, działać i poruszać się, gdyż była ona zamieszkana przez tę miłość, która całego go teraz podtrzymywała i umacniała, która łączyła go z Józinką i wszystkimi, za którymi tęsknił, których kochał i którym wybaczył. Czuł, że jest ona celem wszystkich jego pragnień i tęsknot, łonem ludzi i aniołów, głodem całego kosmosu, i że mimo swego ogromu, mieści się właśnie tu, w jego drobnej duszy. Cieszył się na myśl o tym, że od dzisiaj, żyjąc w świecie miłością, której obecności teraz doświadcza, będzie mógł zawsze i w każdej chwili wchodzić w to miejsce w sobie, gdzie ona zawsze czeka na niego, by z nim ucztować, łagodzić ból i cieszyć się wzajemną bliskością. Był spokojny, bo niósł głęboko w sobie ląd, do którego zmierzał, gdzie przed nim dotarła Józinka. Przez krótką chwilę widział ją, jak siedzi na słonecznym brzegu i obiera na jego powrót słodkie pomarańcze. Ku temu lądowi płynęła cała jego krew.

Z lipy na cmentarzu klasztornym opadły już liście, otulając świeży grób, tuż na przeciwko ołtarza Najświętszej Panny Bolesnej, w którym pochowano Józię. Przed pogrzebem Edmund wyprosił u jednej z sióstr, by mu ucięła pukiel włosów dziewczynki na sznurek do medalika, tak by miał po niej jakąś pamiątkę. Po uroczystości, gdy wszyscy już się rozeszli, stał jeszcze długo oparty na kiju, wsłuchując się w głuchy szum lip i pochylając się nad cichą mogiłką, która mimo, że zapatrzona już w wieczność, przyjmowała ze współczuciem wszystkie jego łzy, które powoli oczyszczały krajobraz duszy z resztek rozpaczy. Rozmyślał o szczegółach z krótkiego życia tej jakże drogiej jemu sercu nieodżałowanej kruszyny, jakby chciał je ocalić w swojej pamięci, zachować na niezniszczalnych kartach swojej duszy. I w tym samym czasie jego pragnienie zostało wysłuchane, kołysząc gałęzią tuż nad jego głową pochwycił je anioł Rafał, który zamyślonym okiem tocząc po niebie notował wszystko w zeszycie i ze spokojem łuskał słonecznik, szykując się do dalszej drogi. Zbliżała się noc, a w zachodzącym powoli nad Gostyniem słońcu niektórzy z wieśniaków podobno widzieli, jak nad domami migotał w świetle złocisty rój aniołów, znoszących do nieba krople ludzkich westchnień i wieczornych modlitw.