czekamy

ptaszkowie

Bukiecik maślanki

W ogrodzie zakwitły pierwsze gałązki forsycji. Od rana niebo zaniesione było chmurami i kropił deszcz, dlatego zrezygnowałyśmy z Bronią z południowego spaceru. Postanowiłam za to cały dzień spędzić na zagłębianiu się w systematykę drzew występujących w Polsce. Do notatek i prowizorycznych szkiców posłużył mi stary brulion podarowany jakiś czas temu przez M., oprawiony starannie w szary papier, z naszkicowanym na przodzie niewielkich rozmiarów wróblem.

Chciałabym na wiosnę posadzić kilka rodzajów drzew i krzewów. Przede wszystkim brzozy białe — drzewa całym sercem ukochane, delikatne, wiecznie zapłakane, których korony wiatr tak bardzo ulubił kłaść sobie na kolanach, by nieśpiesznie i w zamyśleniu rozczesywać ich sypkie gałązki przezroczystymi palcami. Bliżej szopy klon, czeremcha, głóg i jaśminowiec wonny. Zaś obok kapliczki, tej od strony miedzy, chciałabym posadzić lipę drobnolistną — drzewo, które przez prostych ludzi uważane było za święte, chroniące zagrody i domy przed piorunami oraz czarcią złośliwością.

Mamusia moja wspominała, że gdy była jeszcze młodą dziewczyną, w ogrodzie rosła podówczas wielka, rozłożysta lipa, którą posadził dziadziuś i zawsze pod koniec czerwca, gdy zakwitała, zrywała z niej najdorodniejsze, odurzające swym miodowym zapachem kwiatostany, suszyła je, a następnie przygotowywała napary lub używała ich do kąpieli. Teraz w tym samym miejscu rośnie sosna o grubym, szorstkim pniu w kolorze rdzy, na której Radek zamontował w zeszłym roku budkę dla ptaków. Patrząc przez okno w sypialni widzi się jej konary, goszczące zawsze całe zastępy modraszek i wróbli.

To Mamusi najdroższej zawdzięczam, że złożone na dnie mojej duszy ziarenko przyszłej otwartości na cuda, która nigdy chyba nie przestała być dziecięca, mogło rosnąć, kształtować się i dojrzewać w promieniach jej własnych zachwytów, będących owocem nadczułej wrażliwości wobec wszystkiego, co zieleni się, przystraja kwieciem i pachnie. Ale ta miłość szczególne upodobanie znajduje zawsze w tym, co pośród łąk i rozległych pól najskromniejsze i małe, jak fioletowe dzwonki, złociste mlecze i mniszki lekarskie, polne stokrotki, ukryte w zbożach rumianki i chabry, odurzająca zapachem maciejka. Jest jeszcze jeden kwiat, kwitnący biało lub fioletowo, skrywający się często w zaroślach i rowach, który moja Mamusia nazywa maślanką, a jego właściwa nazwa, nieco może bardziej szorstko brzmiąca, to rzeżucha łąkowa.

Z kwiatem tym wiąże się u Mamusi pewne wspomnienie. Gdy je pierwszy raz posłyszałam, bardzo mnie rozczuliło. W czasach, kiedy jeszcze się uczyła, dojeżdżała codziennie pociągiem do Tarnowa, gdzie mieściło się liceum medyczne. Wstawała zawsze bardzo wczesnym rankiem, wcześniej niż to było konieczne, żeby zdążyć punktualnie na lekcje. Wyruszając na dworzec kolejowy zabierała do plecaka mały, ozdobny kieliszek, który zapewne podkradała z dziadziusiowego barku, a pod wieczór niezauważenie odstawiała go na swoje miejsce. Ze stacji w Tarnowie do budynku szkoły musiała iść pieszo jeszcze przeszło ponad pół godziny, jednak zawsze tak odmierzała sobie czas, by zdążyć zatrzymać się na kilkanaście minut na jednej z pobliskich łąk, która marcem i kwietniem lubiła przystrajać się bujnie maślanką.

Co to był za widok! Mamusia najpierw długo stała bez ruchu, wsłuchując się w śpiew ptaków i ich ciche trzepoty, i pozwalając słodyczy trwania i błogości bez granic ogarnąć całą jej młodą duszę, a potem pochylała się nad ziemią, żeby zebrać małą garstkę wilgotnych od rosy kwiatów i prędziutko ruszała dalej.

Ów bukiecik maślanki zabierała ze sobą do szkoły i nim jeszcze wychowawczyni zjawiła się w klasie, stawiała mały kieliszek z wodą i polnymi drobinami na jej biurku. Nigdy też nie przyznała się, że to ona co rano sprawia jej te małe przyjemności. Myślę jednak, że nauczycielka przejrzała tajemnicę i z tych gestów bezinteresownych, bezszelestnych, najczulszych wiedziała już, że dojrzewa pod jej skrzydłami przyszła pielęgniarka z powołania.

I w istocie tak właśnie się stało, bo kto choć raz spotkał na swej drodze tego zawsze uśmiechniętego, choć bolesnego anioła, ten wie, że mówię prawdę. A i dla mnie niebo po wielokroć objawiało i objawia się z tych dobroci pełnych, schorowanych dłoni.

A o owej kwieciej tajemnicy wiedział w tamtym czasie tylko jeden z chłopców, który skrycie się w Mamusi podkochiwał i nie raz dotrzymując towarzystwa w trakcie milczących spacerów, nosił w rękach te jej roześmiane bukiety kwiatów.