Wczesnym przedpołudniem usiadłyśmy z Bronią na przyzbie domu, żeby porozmyślać trochę o minionym tygodniu i o tym, co czeka nas w najbliższym czasie. Ćwierkania wróbli i skrzeczenie awanturujących się sójek drżące nad naszymi głowami, zagłuszały czasami dobiegające zza stodoły głośne dźwięki bronujących ziemię traktorów. Pan Borówa wziął się do pracy z samego rana, podobnie i my, gdyż szerokie pola myśli także należy uprawiać i porządkować.
Ostatnie dni wypełniło nam z Radkiem intensywne planowanie wiosennego remontu, począwszy od osuszenia fundamentów, po wymianę dachu i elewacji na drewnianą. Sąsiedzi dziwią się na nasz zamiar pomalowania desek na ciemny, głęboki odcień palisandru, ale ja mam nieskromny plan rozpoczęcia albo chociaż przypomnienia tym samym dobrego, choć zapomnianego już zwyczaju, który kiedyś był czymś oczywistym, powszechnym i dobrze przyjmowanym. Większość sąsiedzkich domów dopiero z czasem zaczęła ulegać dziwnym przeobrażeniom, które jak maskę nałożyły na nie grube warstwy tynku, kaleczącego sidingu, betonowych płytek i innych współczesnych tworów. Na szczęście zachowały się jeszcze tu i ówdzie w okolicy te, jak je z całą powagą i niegasnącym zachwytem nazywam — trumienne domki. A więc domki sfatygowane, połatane w wielu miejscach, opalane latami w ofiarnych promieniach słońca, które swym wyglądem, ubogim i prostym, przypominają w niektóre bardziej melancholijne, ogarniające wzruszeniem wieczory, o domu ostatnim, najuboższym i najmniejszym, ku któremu dzień po dniu pochyla się ludzkie życie, tęskniąc skrycie do tej cichej i ogromnej, nieprzemijającej harmonii odpoczywania.
Siedząc tak i zastanawiając się nad obraniem jak najrozsądniejszej kolejności pośród mnogości koniecznych do wykonania prac wokół domu i obejścia, przypomniała mi się piątkowa rozmowa z Mateńką podczas podróży do Krakowa. Rozmawiałyśmy właśnie o wiosennych kwiatach: o złotych pucharach rannika, dzwonkowatych śnieżycach mylonych często z przebiśniegami, wielobarwnych prymulkach, otwierających się jedynie w słoneczne dni pszonkach i o krokusach. Mamusia przypomniała sobie, że te ostatnie sadziła przed domem całymi dziesiątkami babcia, gdy jeszcze żyła. Minęło sporo lat. Teraz wybudowaliśmy w tym miejscu kapliczkę dla Matki Bożej Niepokalanej. Wprowadziliśmy się tu w zeszłym roku, ale ubiegłej wiosny nie przyuważyłam, aby z jakiejś ukrytej przed laty w ziemi cebulce wyrósł kwiat.
Na drugi dzień po naszej rozmowie, w sobotni poranek, jak co dzień robiłyśmy z Bronią obchód wokół domu. Tego dnia, ponieważ była to sobota, poszedł z nami także Radek. W pewnym momencie przywołał mnie do siebie, bo o to w trawie, tuż przed kapliczką, rósł sam jeden maleńki fioletowy krokus. Najpiękniejszy ze wszystkich, jakie do tej pory widziałam. Babciu! Zakrzyknęłam z wielkiej radości w duszy i rozpłakałam się w sobie, ponieważ babcia z Panem Bogiem przechadzali się tej nocy po ogrodzie, zostawiając dla nas ślad pełen wschodzącego życia.
