Tego dnia spłynął na mnie słodki, łagodny smutek. Nie wiem, co go wywołało. Był wczesny, marcowy poranek. Jak co dzień zjedliśmy razem śniadanie, rozmawiając o tym, co trzeba będzie dziś zrobić, potem odprowadziłam Cię do bramy i przyjęłam z Twojej ręki błogosławieństwo. Pożegnaliśmy się czule, odjechałeś, a ja chwilę jeszcze tak stałam wpatrując się z Bronią w linię drzew na końcu pokrytej szronem miedzy i dopiero po jakimś czasie, nie wiem nawet jak długim, wróciłam do kuchni, w której słońce zaczęło już napełniać ciepłym, przytulnym światłem każdy kąt, owijając meble i stojące na nich przedmioty w świetliste kokony ciszy. Zebrałam na dłoń białe okruchy chleba ze stołu, zamknęłam je w garści i usiadłam nieruchomo na krześle, pozwalając płatkom światła rozkwitać na przymkniętych powiekach.
Przez otwarte okno słychać było teraz pianie kogutów u sąsiadów, wyobraziłam je sobie, jak stoją dumnie na drewnianych, powykrzywianych sztachetkach płotu z lśniącymi piórami swoich dorodnych ogonów i przypomniał mi się fragment z ostatnich stron książki Viktora Fischla, a w zasadzie spontanicznie włączyłam się w tamten pochwalny hymn na cześć słońca, wielkiego odnowiciela, bez którego ciepła nie istniałoby życie. Słońca, którego światło, tak oślepiająco potężne, jest jedynie słabym odblaskiem Prawdziwego Światła, każdego dnia spotykającego się w mrokach duszy ze swoim obdarowanym życiem stworzeniem, żeby patrzeć sobie w oczy z podziwem, któremu nie ma końca.
Ach, te małe, nasłonecznione przedsionki wieczności, w których dane jest nam chwile pobyć i odpocząć! Niech będą błogosławione, tak jak błogosławieni są ci, którzy pozwalają się za rękę w nie wprowadzać. Moje serce zaczęło wzbierać milczącym zdziwieniem i jakąś dziwną błogością bez granic, która mimowolnie wypuściła na światło łzy. Znów zobaczyłam siebie małą, śpiącą jeszcze o tak wczesnej porze w pokoju obok i budzoną zawsze tak samo — wpadającym przez potrójne okna pasmem porannego słońca, albo przez gryzącą w odsłonięte łydki muchę.
Pokój, mimo jasnego dnia, pozostał w mojej pamięci ciemny, cały spowity zacisznym półmrokiem. Ciemnobrązowe, świerkowe deski na podłodze, które skrzypiały zawsze w tych samych miejscach, dębowe szafy pachnące w środku świeżą lawendą i wykrochmaloną pościelą, ciężkie przeszklone witryny i kredensy, które skrywały w sobie najróżniejsze przedmioty i przysmaki — wszystkie te rzeczy zanurzone były w chłodnym, wilgotnym półcieniu tajemnicy, którą zmieniające się w ciągu dnia światło jedynie dotykało, nie naruszając nic z jej cudownej głębi, budząc tylko wciąż na nowo przeżywaną ciekawość, chęć zbliżenia się i patrzenia w dziesiątki różnych zakamarków, zagłębień i szczelin. Nie musiałam bowiem wcale niczego dotykać, wystarczało mi zazwyczaj długie wpatrywanie się i wyobrażanie sobie rozmaitych historii, w których uczestniczyły przedmioty, na które patrzyłam. Białe półmiski były statkami na naszej rzece, twarde kostki cukru były radością koni jedzących mi z ręki, wazony wyciągały szyje do głaskania, jak domowe gęsi, a wielki płaszcz dziadziusia stał przede mną jak ciepły, oswojony niedźwiedź.
Wszystkie te wspomnienia, uroczyste i ciche, pozostają zawsze zatopione w owym wspaniałym półmroku — obwiedzione delikatnymi, słonecznymi liniami jedynie na krawędziach ludzkich twarzy, na brzegach przedmiotów małych i większych, na krańcach miejsc dalekich i bliskich. Być może właśnie dlatego, gdy z biegiem czasu powoli urządzamy nasz dom, z uporem wyszukuję zawsze meble i przedmioty o raczej ciemnych, chłodnych i głębokich barwach, które jedynie gdzieniegdzie rozświetlą białe szydełkowane obrusy i serwety, jasna porcelana, odbijające światło szybki witryn, pobielone ściany, mieniące się złotem ikony świętych, nasze czułe, nieśpieszne spojrzenia i płomyki modlitw. Tak, być może właśnie z tego powodu proszę teraz, byś wiosną deski na strychu pomalował na głęboki brąz. Próbuję wydobyć na powierzchnię to, co we wspomnieniach skrywa i przeżywa moje serce. Choć może te wspomnienia sięgają jeszcze dalej, jakichś innych mroków i tajemnic, skąd blask słońca, żar ognia i kształt małej duszy bierze swój początek. Wtulam się w to wspomnienie najdalsze, ukryte pośród mroków rozpalonych Twoją obecnością. Niewyczerpane.
*
Z coraz częstszego zagłębiania się w tych wspomnieniach cienistych, bierze się u mnie chyba skłonność, którą obecnie odkrywam, do nieustannego zwracania się w motywach podejmowanych w fotografii ku zmierzchom i nocom, rozświetlonym jedynie blaskiem księżyca, wiosennymi łąkami gwiazd, małym światełkiem dobiegającym z okna krzywej chatki wyłaniającej się gdzieś na skraju lasu, czy płomykami ognia rozpalonych w oddali krzewów albo zimowych ognisk.
Nie są to zatem noce rozpaczliwe, dławiące, bezdenne, ani tym bardziej spowinowacone z ciemnościami piekielnymi, ale w jakimś stopniu może biorące swój początek z nocy bardziej pierwotnej, pełnej zalążków poezji i oczekiwania, gdy ziemia była jeszcze pustkowiem a Duch Boży unosił się w milczeniu nad wodami zamierzając wypowiedzieć Światło, pierworodną Jutrzenkę, która udziela odtąd światła każdemu porankowi, wznoszącym się ku niebu płomieniom, spojrzeniom nowonarodzonych dzieci i oczom zakochanych, modlitwom zgnębionych dusz, a także umierającym w samotności, którzy wyruszają w drogę po spowitej mrokiem ścieżynie ostatniego oddechu.
Światło to mogłoby wypełnić ciemności po brzegi, rozkoszując się pełnią swojego rozkwitu, zawsze jednak zostawia tyle akurat miejsca, by starczyło na przymknięcie powiek, na cienie, dające ochłodę po ciężkiej i męczącej pracy, albo na kryjówki dla myszy, jaskółek i każdej innej morskiej, ziemnej i podniebnej drobiny. Ale może też światło tylko troszeczkę rozsunąć ciemność na boki, o tyle jedynie, by zrobić miejsca dla maleńkiego płomyka świecy, który wniesie do duszy nadzieję, albo dla ziarenka wiary, która nie potrzebuje dużo, by rosnąć i wydać owoce, albo dla iskrzącej miłości dwojga, która wyczerpana uniesieniem, okryje się później nocą jak kołdrą i zaśnie głęboko, zaśnie spełniona.
Właśnie tak światło przemawia do mnie najmocniej — będąc jakby troszeczkę tylko. Goszcząc cicho i skromnie pośród głębokich ciemności, i gdy rozświetla je łagodnie i intymnie, zupełnie jakby zapraszało do podejścia bliżej, ogrzania rąk i głębszego zamyślenia, tak że nawet ciemność zdziwiona własnym zachowaniem, ostrożna i skupiona, wydobyta czułością z dna samotności, nagle pochyla się ku temu światłu całym swoim ciałem i wyciągnąwszy obie dłonie trwa bez ruchu, jakby odtąd zamiast pochłaniać lub gasić, zamierzała to światło bezbronne i najcichsze już przez wieki osłaniać sobą i strzec.
Albo ciemność łona, rozświetlona naraz złocistym uśmiechem dziecięcej duszy, która niedługo ma się narodzić, czy i ona nie zadrży ze wzruszenia i nie otuli szczelniej, jak pierwsza kołyska? Albo ciemność zamkniętego kwiatu dotknięta nagle poranną kroplą rosy, która niesie w sobie widok wschodzącego słońca, czyż poruszona nie rozchyli na jakiś czas jego płatków, uwalniając piękno zapachu? Przyglądam się ciemności, przyglądam jej dobrym zwyczajom. A może są to zwyczaje całkiem naturalne, właściwe jej pierwotnej naturze i przeznaczeniu.
Powtarzam sobie: nie bój, nie bój się ciemności, bo i wiara ciemnością jest, a jednak dobrą przecież, bo za rękę pełną światła ciepłego, z matczyną troską prowadzi cię przez życie.
Niekiedy, podczas takich rozmyślań, rozpoczętych przy plamce światła drżącej na blacie kuchennego stołu, z świetlistymi kruszynami chleba ukrytymi w ciemności zamkniętej dłoni, zdaje mi się jeszcze, że niosąc w sobie żar Bożej miłości, świadomi tego lub nie, przemierzamy wyznaczone drogi pośród dni i nocy tego świata, w rozbłyskach i ciemnościach wiary, które z czasem okażą się obrazem i częścią jeszcze głębszej i rozleglejszej ciemności, obejmującej wszystkie inne: ciemności Bożego łona, skrywającego całe nasze ludzkie życie pod cienką tkanką tajemnicy, które oddech po oddechu, gest po geście, słowo po słowie kształtuje nas cierpliwie ku narodzinom do Pełni Poranka.
