czekamy

ptaszkowie

Jak bardzo zmieniliśmy się przez te lata

Rankiem odprowadziłam Cię za dom, ucałowałeś mnie w bramie, a potem długo jeszcze stałam czekając, aż znikniesz na horyzoncie. Wiał silny wiatr i oczy same łzawiły. Pomyślałam, że zanim wezmę się do jakiejś pracy, najpierw wyprowadzę Bronię na krótki spacer (czeka mnie wciąż sporo listów do napisania i czuję też, że chciałabym raz jeszcze zmierzyć się z tematem dotyczącym melancholii, który nie daje mi spokoju, domagając się ponownego zbadania i to przecież nie pierwszy raz). Poszłyśmy więc nad strumień, gdzie śnieg zaczął miejscami już topnieć i tworzyć niewielkie mokradła. Usiadłam na pniu zwalonego przez zeszłoroczną wichurę modrzewia i zamyślając się nad wieloma sprawami, obserwowałam przejeżdżające za pasmem drzew pociągi.

Lubię te długie wieczory, gdy tak jak wczoraj po powrocie z pracy masz jeszcze siłę, by czytać nam na głos fragmenty książek, o których możemy potem przed zaśnięciem rozmawiać. Przy Tobie, w tym domu, wszystko ma swoje dobre i spokojne miejsce, a w duszy znajdującej bliskość Twojej, jest jasno.

Dzięki tym wspólnym lekturom w ostatnich dniach coraz wyraźniej odsłania się przede mną waga i złożoność spraw, które coraz mocniej domagają się głębszej refleksji i usystematyzowania, a jednocześnie czasem przejmuje mnie jakaś dziwna obawa, czy jesteśmy w stanie temu sprostać i dokąd nas to zaprowadzi. Obawa uspokajana jednak wiarą w Boże prowadzenie i opatrzność, a także świadomością uczciwości i pokory Twoich poszukiwań, które staram się, choć tak jeszcze nieudolnie, naśladować. Twoja przenikliwa mądrość, w której odnajduję działanie Ducha, jest dla mnie ostoją i bezpieczną przystanią, ale też inspiracją, by nie bać się szukać, stawiając sobie pytania i coraz żarliwiej, z pomocą łaski, odpowiadać na przynaglające wezwania Ewangelii.

Jak bardzo zmieniliśmy się przez te lata, Radku i jak wiele jeszcze przed nami Bóg może w swojej łaskawości odsłonić z prawdy o nas samych i o Jego miłości. Pamiętasz tę naszą zupełnie niedojrzałą, a jakże na swój sposób rozczulająco śmiałą i poważną decyzję (powodowaną z jednej strony lękiem przed wpisaną w życie utratą ukochanej osoby, a z drugiej romantycznym, silnie jeszcze emocjonalnym przekonaniem, że tylko wzajemna miłość ma dla nas sens i wartość, które usprawiedliwiają nasze życie na tej ziemi), by w wieku 43 lat razem odejść z tego świata? Jednak w swoim zupełnie szalonym pomyśle pragnęliśmy przecież szczerze, całą mocą duszy, by nasza miłość trwała nadal w wieczności, a my w niej i przez nią, i choć nie uwierzyliśmy jeszcze wtedy Chrystusowi i Jego obietnicy, to jednak z powodu tego pragnienia otwieraliśmy w sobie powoli przestrzeń na działanie Jego łaski, która po latach cudem zrozumiałym tylko dla nas dwojga, choć w istocie przecież powszechnym, przywróciła nam wzrok i odmieniła nasze serca. Tamto pragnienie, choć pozbawione jeszcze mocnego fundamentu wiary, było przecież skarbem złożonym przez Boga od początku w naszych wnętrzach — łagodnie, konsekwentnie i cierpliwie nakierowującym nas na spotkanie z Nim. Aż w końcu, ogarnięci bez reszty Płomieniem, odnalezieni i zakotwiczeni w Bożej miłości, świadomi radości, trudów i krzyży, jakie czekają nas w tym życiu, a przy tym do głębi naszej istoty nakarmieni nadzieją, uspokojeni i oddani w ręce Dobroci Bożej, w równowadze łaski, zmieniliśmy spojrzenie na tak wiele spraw, które wcześniej wydawały nam się bez wyjścia i które niczym truciznę sączyły w nas coraz potężniejszą rozpacz.