czekamy

ptaszkowie

Ponownie gaszę światło

Jest późna, zimowa noc. Śnieg, który sypał tego dnia od rana, z nastaniem wieczoru zakrył już prawie zupełnie lekkim, pofałdowanym puchem pola, domy i naszą miedzę.

Wychodzę na zewnątrz, by przejść się bez pośpiechu w ciszę nocnych godzin, rozmyślając nad tym, co od jakiegoś czasu głośno mnie niepokoi i spróbować na ile będzie mi to dane, zbliżyć się choć trochę do rzeczy najbardziej milczących i samotnych, by szukać z nimi porozumienia. A potem, kto wie, może dotknąwszy w nieuchwytnym spotkaniu jeszcze głębszych, nieznanych dotąd pragnień i strun, znów ruszyć dalej — w niekończącą się, nawołującą jakby z ostatecznych dali ciemność, której niewidzialna, oślepiająca twarz zdaje się tak bardzo bliska.

Idę przed siebie nie widząc prawie nic, śnieg prószy mocno w oczy i łzy płyną mi po policzkach, jednak mimo to gaszę latarkę i chowam ją do kieszeni wełnianego płaszcza. Idę dalej, teraz zupełnie po ciemku. A niechże wreszcie mnie dosięgnie, niech z tych nieskończonych dali wszechobecnej bliskości wyciągnie tutaj swoje ramiona i zatrzyma mnie.

Pozwalam naszej młodej, nieco ponad półrocznej suce, Broni, prowadzić się wzdłuż miedzy. Czuję w dłoni mocno naprężoną smycz i słyszę wyraźnie jej szybki, psi oddech. Złapała jakiś trop, to dobrze, idziemy więc coraz bardziej stanowczym, coraz bardziej niepowstrzymanym krokiem dalej. Pod śniegiem czuć czasem mokrą, błotnistą ziemię, w której grzęzną co rusz buty i psie łapy, da się też usłyszeć trzask jakichś odłamanych gałęzi, gdyż weszłyśmy właśnie na skraj brzozowego lasu.

Nagle zatrzymujemy się. Jak cicho. Czy kiedykolwiek był tu ktoś przed nami? Włączam na chwilę latarkę, żeby się rozejrzeć. Na śniegu nie widać żadnych śladów, brzozy rosną wysoko ku niebu i zdają się go z rozkoszą dosięgać, nawlekając sobie na srebrne, strzeliste palce rozpłomienione gwiazdy. Księżyc musiał się gdzieś ukryć, ale czuć jego wzrok na tej nocy i na nas, jeszcze się pokaże. Ponownie gaszę światło. Obejmuje nas osobliwa, właściwa drżącemu przeczuciu tajemnicy ciemność, przenikająca bezpośrednio i swobodnie w półmroki duszy.

Bronia usiadła pod lśniącym od wilgoci drzewem, być może zmęczona wędrówką, postanowiła się zdrzemnąć. Słyszę jej oddech, uspokoił się. Zawiązuję smycz wokół pnia i idę dalej, ale teraz już sama. Wyciągając przed siebie ręce opieram je na kolejnych, gęsto rosnących drzewach, szukając przejścia. Idę.

Nie wiem, jak bardzo się oddaliłam. Siadam na śniegu i podciągam kolana blisko siebie. Jest tak zimno, teraz dopiero to czuję. Ale dlaczego tu przyszłam? Może lepiej już wracać? Coś jednak, niby ciepły, łagodny powiew ze środka ciszy, delikatnie uspokaja mój lęk, zachęca, by pozostać, by się nie bać.

Ale wciąż Cię nie widzę. Gdzie jesteś? Przyszłam tu, szukając Cię. Próbowałam po wiele razy niebu, ciemności, wiatrom i płomieniom wydrzeć na moment Twoje ramiona, by ukryć się w nich przed bezkresną samotnością, przepaść w Tobie nieskończonym. Ale nie dosięgłam Cię tam, nie znalazłam. Każda moja myśl, każde przeczucie i tak wielka tęsknota nieubłaganie roztrzaskiwały się na skalistym brzegu oschłej modlitwy, która była mi udręką — tym większą, że jako jedyna pozwalała mieć jeszcze nadzieję. Tak więc po wielokroć powracałam na ten brzeg i wypatrywałam Cię suchym, wypłowiałym, ślepym od jałowych nocy sercem. Gdzie się ukryłeś?

Boże mój, czy mogłam wiedzieć, czy mogłam pojąć w tej otchłannej samotności, że spędzasz ją razem ze mną? Blisko tak, bliżej mego oddechu byłeś, niż jaśnieje przy policzku dziecka cicha miłość jego matki. W wierze mojej, cienkiej jak opłatek, spoczywającej na Tobie — Ukrytym — rozpościerałeś kochający bezmiar Siebie.

W ciemnych sklepieniach Twojego serca
pozwalasz rozbrzmiewać naszej tęsknej
pieśni, co złapana jak wiatr w duszę,
od wieków ku Tobie jednemu zmierza.