czekamy

ptaszkowie

Maleńcy wobec ogromu świata

Gdy przeprowadzaliśmy się tutaj, prawie równy rok temu, wyszły nam na przeciw silne i rozgniewane, utrzymujące się całymi tygodniami wiatry, które nie dawały odetchnąć naszej wsi i jej mieszkańcom ani przez chwilę. Nocą, hulając po styczniowych, ogołoconych z życia zimowych ogrodach, wykrzywiały i łamały gałęzie sędziwym sosnom i modrzewiom, rozrzucały stare niepotrzebne nikomu przedmioty, blaszane wiadra i kanki na mleko, a wpadając przez nieszczelne, stajenne okna niepokoiły krowy i pozostałe zwierzęta, przeczesując ich sierść i nagrzane legowiska.

Wrósł w moją pamięć bardzo głęboko tamten czas, przeraźliwe skrzypienie dachu, od którego aż bolały zęby, z powodu którego bałam się wychodzić po nasze zapasy żywności na strych. Pamiętam tamten nieznośny, przenikliwy świst komina, nieustanne i przeciągłe wycie potęgowane co jakiś czas jednym, nagłym, potężnym podmuchem, który zdawał się zwiastować najgorsze, doprowadzając do tak wielkiego napięcia, że nie sposób było się potem uspokoić. Nieopisanym wysiłkiem okazywało się wykonywanie najprostszych, codziennych czynności, a sen zamienił się w trwożliwe czuwanie, na którego brzegach tańczyły szaleńczo jakieś okropne, potargane cienie, przepadające dopiero w płomieniu z wiarą palonych gromnic.

A dom nie był jeszcze oswojony, choć był już nam całym sobą oddany i wtedy starał się jak mógł spełnić to swoje najważniejsze zadanie, obejmując nas swoim światłem i ciepłem, okrywając przed nocą nasze ciała i nasz sen. Nie tracił przy tym swojej dostojnej, cichej jakiejś zadumy, którą nabył wraz z wiekiem i mądrością tych, którzy dojrzewali, kochali i umierali w jego wnętrzu. Nie wydawał się wytrącony z równowagi tym, co działo się w obejściu, wokół jego mocnych ścian i zapatrzonych w dal szerokich okien. Psy tuliły się do siebie ufnie na jego schodach, ptaki szukały schronienia w jego okapach, a małe żyjątka znajdowały bezpieczny kąt w ciemnej, pachnącej smarem piwnicy.

Z każdym dniem coraz wyraźniej i z coraz większą wdzięcznością i ulgą odczuwaliśmy, jak nas serdecznie otacza, pozostając w sobie samym spokojnym i niewzruszonym, a kruchość naszą i bezbronność przechowuje tak, jak chroni się coś bardzo cennego.

To w jedną z tamtych nocy, podczas owych długich, wietrznych tygodni, zobaczyłam czyjeś ślady na śniegu. Zapaliłam gromnicę i stawiałam ją właśnie na parapecie, spoglądając swoim zwyczajem na północną stronę ogrodu, gdy nagle w półmroku, rozświetlonym jedynie przez jedną, stojącą w oddali latarnię, zobaczyłam na ziemi odciśnięte bose stopy, które przez swój rozmiar zdawały się nie być ludzkimi, ktoś by pomyślał raczej — odciśniętymi przez kogoś dla żartu, ale mnie wcale nie było do śmiechu, bo rozumiałam — tam głęboko w sobie — że ten wiatr, ta nabrzmiała ciemnością, skuta mrozem noc, nie są bezdomnymi, puszczonymi samopas bestiami, ale mają swoich milczących i jasnych, słusznych rozmiarów stróży, którzy przenikając je od wieków, wytyczają im granice i nadają kierunek. Od kilku dni widocznie jeden z nich przesiadywał podówczas na krawędzi dachu naszego domu, wyraźnie spokojny i głęboko zamyślony, cerując sobie nieśpiesznie grubą, czerwoną nicią draśnięte w locie skrzydło. Wielkie są myśli takiego anioła i wielką, głęboką ciszę roztaczała jego obecność, sięgając poza granice naszego ogrodu, naszej wsi, a nawet jeszcze dalej.

Obraz ten przeniosłam rok później na fotografię, nadając jej tytuł: A barefoot Guardian Angel sits on the edge of the roof, taking care of the house, folks and the frozen birds. Niedługo potem w naszych rejonach znów rozpoczął się sezon na wiatry. Ale jakże zmieniliśmy się przez ten czas oboje, jak wiele dane nam było przeżyć i zrozumieć w naszej zrośniętej sercami samotności. Doprawdy, zdumiewa mnie cierpliwość, głębia i cichość, z jaką Bóg obchodzi się z nami, czułym ciężarem Jego mocnej dłoni niepostrzeżenie rzeźbiąc nasze dusze, skłaniając je coraz więcej ku Sobie, umacniając niebem całym. Jego łaska, jak łagodna i potężna woda, przemierza ducha, serce i krwiobieg, a z przejrzystości jej i prostoty uczymy się — jedynie w niej z oddaniem trwając — czerpać coraz więcej i coraz głębiej.

Maleńcy wobec ogromu świata, dojrzewamy po cichu i bez pośpiechu w Jego niepodważalnej, trwałej i rzeczywistej miłości, która jest prawem i prawdą każdego wzrostu. W ciemnym łonie tajemnicy, której nie możemy do końca poznać, ale możemy ją całym sercem pokochać, pozwalamy się rodzić do nowego życia.