czekamy

ptaszkowie

Nie musisz mnie dotykać, jeśli boli

Dawno już tam nie byłam, choć obiecywałam, że będę przychodzić codziennie. Minął miesiąc, a potem kolejne, aż wreszcie nastała jesień. Większość kwiatów w ogrodzie przekwitła, zostały tylko najsilniejsze — byliny, a wokół senna, wysoka trawa.

Aż kilka dni temu, siedząc przy oknie zauważyłam, że na skalniaku, w tym samym miejscu gdzie wiatr zasiał jesion, niespodziewanie pojawiły się całymi kępami białe astry, które musiała posadzić tam babcia, gdy jeszcze żyła. Chwilę zastanawiałam się, czy mogłyby spodobać się Tobie, potem sięgnęłam po nóż do szafki i wyszłam przed dom, by zebrać w bukiet te najpiękniejsze.

Obiecywałam, że będę przychodzić, przynosząc ze sobą zawsze świeże naręcza kwiatów. Miałam układać je z czułością w wazonie, lub choćby w zwykłej szklance otoczonej wiklinowym koszyczkiem. Minęła wiosna i słoneczne, pełne rajskiej obfitości lato. Nie przyszłam do Ciebie.

Kiedy Cię tu przynieśli, takiego ogołoconego, szłam bez słowa po kolejnych stopniach prowadzących na strych, tuż za mężczyznami wnoszącymi najpierw Twoje twarde, drewniane łoże, a potem Ciebie, odwiecznie milczącego. Patrzyłam na dłonie i stopy owinięte kawałkami materiału, który przypominał dziecięcą pościel — jak bardzo ich pastelowy kolor i miękkość kontrastowały z Twoim ciałem, zimnym i skamieniałym.

W napięciu czekałam, aż wwiercą duży hak, umocują krzyż, a potem Ciebie na nim i wreszcie sobie pójdą, zostawiając nas samych w tej wielkiej ciszy naszego domu. Chciałam się przekonać, czy będziesz wyglądał tak, jak wtedy, gdy jako mała dziewczynka stojąc u stóp innego, choć podobnej wielkości krzyża, wypatrywałam najmniejszego ruchu Twojej dłoni, która mogłaby mnie objąć mimo trzymającego ją gwoździa.

W końcu sobie poszli. Zadrżałam. Nie wiem, czy ze strachu, czy z miłości, która mnie nagle ogarnęła na widok cierpiącego piękna. Podeszłam bliżej, na tyle blisko, byś mógł mnie dotknąć. Twoja twarz była spokojna, otoczona wąskimi ścieżkami krwi, powoli sprowadzającymi mój wzrok aż do Rany w boku. Przyglądałam się też Twoim owiniętym w szmatki stopom i dłoniom. Zauważyłam, że brakuje Ci końcówek palców, zamiast nich widać tylko biel starego gipsu. Nie musisz mnie dotykać, jeśli boli.

A więc zamieszkasz z nami? Skąd wiedziałeś o moim pragnieniu, o tamtym czystym poruszeniu dziecięcego serca, które nie opuściło mnie nawet wtedy, gdy się go z całą mocą wyrzekłam?

Od teraz jednak będę mogła do Ciebie przychodzić. Tu na przeciwko jest okno na rzekę, możemy je otwierać, by posłuchać jej łagodnego szumu. Przylatują wróble, sikorki, czarne gawrony, wielkie sójki i dzięcioły. Któregoś poranka udało mi się zobaczyć także zimorodka, choć w pierwszym momencie zdumiona myślałam, że to olbrzymia niebieska ważka. Pamiętasz, podziękowałam Ci wtedy. A za Tobą jest maleńki pokój, w którym jedną ze ścian pomalowałam na szafirowo. Robię tam często zdjęcia, jest dużo światła i nawet zimą dosyć ciepło. Na podłodze leży trochę zaschniętych much i dzikich pszczół. Nie wiem, którędy się tu dostają, ale nie potrafią już potem wrócić pod niebo. Za pokojem jest jeszcze sterta krzeseł. Znosimy je na dół, gdy przychodzą goście. Jedno z nich postawię teraz tu, przy Tobie, żebyśmy mogli być ze sobą dłużej. Na tym krześle będę też stawiać dla Ciebie kwiaty. Na wiosnę posadzimy ich w ogrodzie całe mnóstwo.

Nie umiem Cię kochać, Chrystusie. Nie mam odwagi rozłożyć ramion szeroko jak Ty. Ofiarować siebie. Stoję blisko, na tyle jednak daleko, by móc jedynie patrzeć na Twoje piękno i spokój, zachwycać się albo współczuć na zmianę. Kiedy wreszcie zamkniesz moje oczy w prawdziwym widzeniu i porwiesz moje serce na krzyż? Nie mam odwagi iść tam za Tobą sama, jednak pali mnie i nie daje spocząć Twoja wołająca miłość.

Mówisz, że wzbijemy się do lotu nad wodami ludzkich serc, bo jesteś spragniony. Osłonisz je swym cieniem, przemawiając jak od wieków słodyczą ciszy w naszej ostatecznej, gorzkiej samotności. I ja Ci wierzę, choć jestem tylko pyłkiem unoszonym na wietrze, w wielkich przestrzeniach cudownego światła, w jego niepoznawalnych, kojących głębiach. Ty jednak możesz uczynić wszystko.

A więc nastała jesień. Zakwitły może ostatnie już kwiaty, żeby przypomnieć mi, że czekasz na mnie — z tą samą miłością, której nie powstrzyma gwóźdź, ani ciemność, ani mój brak serca. Idę do Ciebie ze szklanką wody, z bukietem białych astrów. Chciałabym opowiedzieć Ci jak minął nam ten rok — w miłości, którą nas otoczyłeś.