To już połowa października. Zebrane garściami orzechy, słodkie jabłka w wielkich białych misach, owady próbujące dostać się na zimę do domu. Kilka biegaczy skórzastych zamieszkało w słoiku w warsztacie dziadziusia. Nie widziałam nigdy wcześniej równie wielkich chrząszczy i dlatego nie mogłam powstrzymać się od dziecięcego pragnienia, by mieć je u siebie na zawsze. Jeden z nich, biedak, po kilku dniach został zjedzony przez resztę. Widocznie źle musiałam je karmić.
A więc to już naprawdę jesień. Budzisz mnie czule ze snu. Nad ranem coraz częściej pojawiają się mgły. Ubieram się prędko, do plecaka pośpiesznie chowam aparat i klisze. Żegnamy się pocałunkiem i błogosławieństwem złożonym łagodnie na czole. Zaspana wyruszam w podróż po okolicznych wioskach. Najpierw miedzą, ku wielkiej starej jabłoni. Panuje tu jeszcze półmrok, do lotu zrywa się zaspany bażant. Mijani po drodze dobrzy sąsiedzi krzątają się po obejściu wokół kur i kaczek. W oddali rozpoznaję znajomy głos Rózi. Przecieram załzawione oczy. Światło we mgle rani mnie najboleśniej. Wschód słońca.
Odkąd tu zamieszkaliśmy, światło nie daje mi spokoju. Światło jest mieszkańcem naszego Domu, który nieustannie próbuje wchodzić ze mną w rozmowę, w ukryty, milczący dialog rozpoczynający się w kuchni przy stole, za kilka chwil wędrujący już dalej — po krawędziach przedmiotów i złocistych ikonach na ścianie, potem wolniej pomiędzy firankami w salonie, pośród migotliwych pyłków tańczących z ciszą w powietrzu, wreszcie spoczywający na bieli krochmalonego obrusu, na płatkach kwiatów złożonych w wazonie. Jak głęboko rani mnie jego obecność i jak bardzo jej wyczekuję. Czasem stoję tak długo, w zupełnym bezruchu, albo siadam na małym taborecie i patrzę, i czuję, że rośnie we mnie jak drzewo potęga zachwytu, a drzewo to płonie i rozrasta się zielonymi gałązkami w krwiobieg, tłocząc najsłodsze wino i pieśni ptaków, i drżenie liści, żar słońca i dobroczynny chłód rosy i nieba. A potem zachwyt łagodnie przechodzi w noc, która zastaje mnie już całkiem maleńką, wypełnioną po brzegi płomieniem, spragnioną by ktoś ten płomień objął swoją dłonią i pozwolił mu już zawsze tak trwać — w spokojnym zapatrzeniu i przenikającej zewsząd miłości.
Odkąd tu zamieszkaliśmy, miłość nie daje nam spokoju.
W miejscu, które osłoniła swym cieniem, trwamy, wpatrzeni jak z czułości świeci ku nam cicho.
