
No właśnie dlatego. Bo wychodzimy. Trzeba zostawić tak właśnie jak jest. Na stole. Niech sobie stoi.
Panie Jezu, naucz nas liczyć dni nasze. Uczyń nas na swoje podobieństwo – dodaj nam mądrości, abyśmy umieli rozpoznać Twoje drogi, dodaj nam odwagi abyśmy poszli za Tobą, gdy już je rozpoznamy, dodaj nam bojaźni, abyśmy w drodze nie trwonili Twoich darów, dodaj nam wiary, abyśmy przyjęli ubóstwo z Twoich rąk.
A więc siedzą tak, pogodnie zobojętniali, a może zasmuceni ku nawróceniu – trudno powiedzieć. Na pewno skupieni w wielkiej ciszy, wrażliwi na szmer łagodnego powiewu, nasłuchujący zapowiedzi, na zawołanie gotowi.
Taka to jest patronka, orędowniczka, pocieszycielka nasza — Gwiazda Morza — bo solidna i pewna, jak żelazo wygrzewające się w rdzeniach gwiazd, ale i ludzka, pełna miłości, jak Najlepsza Matka. Jak mądrość największa, niezawodna, która znajduje radość, gdy towarzyszy życiu ludzi.
Nie wiem, czy ksiądz proboszcz wie, ale osiemnaście lat temu w tym kościele, na tej posadzce oświadczyłem się swojej żonie.
Wielokrotnie wspominałem Ci, że u źródeł naszego promieniującego radością małżeństwa leży liryczne usposobienie (modus), które uzdalnia do trwożliwego uwznioślania tego, co na ludzkim planie jest doświadczeniem podstawowym i codziennym, rutynowym.
Boję się powrotu do pracy, do obowiązków, do remontu. “Tępego naporu” zadań, których lista jest niekończąca się. Wielu z nich nie da się zacząć, wielu także nie da się dokończyć. Jak rozwrzeszczana klasa wszystkie domagają się swojego głosu i uwagi.