czekamy

ptaszkowie

Paniczna radość (orbitowanie pierwsze)

(Fragmenty listu od pewnego mnicha)

Serwus!

No, a jednak piszę. Nie umiem w głosówki, jak Ty. Próbowałem, ale… koślawo jakoś, krew mnie zalewa. Do radia bym się nie nadawał, żaden słuchacz nie zniósłby takiego dukania i ciszy. Język tępy jak kamień rzeczny, gdy skupia się za bardzo na tym, co mówi i jak mówi. Dziwne, bo przez telefon to nie problem rozmawiać, a przecież w formie niewiele się to różni od nagrywania się w cyfrową próżnię.

Słuchałem Twojego sonorycznego listu wczoraj wczesnym wieczorem, siedząc w samochodzie na parkingu przy nieoświetlonej, bocznej drodze prowadzącej głęboko pod las, aż pod dom lekarki – lokalnej czarownicy. K. była na wizycie, a ja czekałem na nią. Słuchałem nawet dwukrotnie, tak bardzo mi się ten Twój list spodobał. Za pierwszym razem, nie wiedząc czego się spodziewać, zaniedbałem i nie robiłem notatek. Toteż, ażeby odpowiedzieć Ci później świeżymi myślami, które na bieżąco przychodziły do mnie w trakcie słuchania, posłuchałem jeszcze raz skrobiąc coś w moim małym, podręcznym zeszyciku.

Ale zanim zacznę, to zarysuję z grubsza tło, co tam u mnie. Powoli wchodzę w swój urlop, który zacząłem w piątek po pracy. Zawsze chcę, ażeby taki urlop stał się jakąś formą rekolekcji, ale z konieczności rekolekcji–w–świecie, nie ma co się łudzić, że da się inaczej. Cichnę wtedy, czasami wydaje mi się, że staję się nadto ponury w zewnętrznym oglądzie. To tylko taka melancholijność. K. ostatnio nazwała swoje spacery modlitwą, ja zaś nazywam tę wsobność modlitwą. Niby mógłbym nad tym zapanować dla pożytku i lepszego samopoczucia innych, ale… to dziwne – mam wrażenie, że ta pozorna ponurość, milkliwość nie jest metodą wyciszenia, lecz właśnie owocem jakiegoś bardziej podstawowego stanu, tejże właśnie modlitwy wewnętrznej, która wyhamowuje we mnie procesy życiowe, aż do ostatka tchu. Wpadam wtedy w jakieś autystyczne zapętlenie, zawirowanie, które oddziela mnie od świata tą skorupą pozornej niedostępności, szorstkości, choć w oku tego cyklonu jestem przecież tak bardzo żywy, tak detalicznie rozszczepiony, aż migoczę.

I Twój list trafił w sam początek tego wiru, wmieszał się jak kropla pigmentu, kiedy po raz pierwszy wczoraj przez dłuższy czas byłem sam na sam ze sobą, praktycznie odcięty od możliwości załatwiania spraw, robienia czegokolwiek dla pożytku tego życia. Tylko ciemne pole za cienką szybką, ciemne wnętrze samochodu, ciepełko silnika wlewające się przez kratki wentylatorów i godzina-dwie oczekiwania przede mną.

Każde rekolekcje mają swój ośrodek krystalizacji, miejsce-moment od którego krzepnie nowe nawrócenie. Ten moment cierpliwie dojrzewał we mnie od jakiegoś czasu, od kilku tygodni, poprzez różne drobne wydarzenia. A to przypadłość polegająca na regularnym budzeniu się nocą po wielokroć, na długie minuty, nawet godziny. A to jakieś pokornienie, intensywne przeczucie dojrzewającego nawrócenia, zmęczenia sobą, karłowatości, a równocześnie nowo-odkryta wolność wiary i bycia-w-ciele – wcielenia – i wiążącego się z tym ujawnienia się jak gdyby dotychczas niedostępnej, wyższej orbity energetycznej, po której można krążyć w nowy jakościowo sposób wokół jądra życia.

I tu właśnie spotykamy się: w owym odejściu od dualizmu, które wlało się we mnie – jak się zdaje równie zaskakująco, jak w Ciebie – albo sączy się już gdzieś od lata tego roku. To, co dotychczas wydawało mi się wręcz niemożliwe, to jest odejście od tej wielopiętrowej gry idei – niezmienników, przypadłości, nieruchomych kartezjańskich układów odniesień – wydarzyło się z zaskoczenia i całkiem płynnie, jak gdyby bez mojego aktywnego udziału. Teraz, gdy o tym myślę, to owo przeorientowanie nie mogłoby wydarzyć się inaczej, bo z tamtego labiryntu idei nie dało się już znaleźć drogi wyjścia, niemożliwe było rozplątanie wątków, daremny trud. Ciążyło mi to już mocno. Teraz, z dystansem i życzliwą sympatią patrzę wstecz na te hydrauliczne koncepcje równoważenia się łaski w zamkniętym obiegu; teorie wszystkiego poszukujące największego wspólnego dzielnika; czas, który jest reliktem wydarzeń z Raju, pieczęcią na wyroku, metodą egzekucji kary; czy też na bardziej przyziemne, ale wciąż dość abstrakcyjne rozstrzygnięcia – chociażby ów podział światopoglądowy na lewo i prawo, konserwatyzm i liberalizm, tradycjonalizm i modernizm, czy też  sprawiedliwość i miłosierdzie, centrum i peryferia, my i oni, ja i drugi, moje i cudze, moje i nasze, ja-myśl i ja-ciało, ja-teraz i ja-przeszły, ja-chcący, wyobrażony i ja-niemogący, ograniczony, niedosięgający, uniemożliwiony; ja wpatrzony w świat możliwości i ja dochodzący do zgody z życiem, jako traceniem, zawężaniem możliwości.

K. ostatnio pięknie i prosto to ujęła, że „chce się skupiać tylko na tym, co ma potencjał przejść na drugą stronę”. Nie spodziewałem się, że to zdanie tak mną wstrząśnie. Kiedy szliśmy po lesie w pewien mglisty poranek, niosąc ze sobą tzw. fotograficzne konfitury (tj. randomowe zdjęcia pejzaży, które później K. wykorzystuje przez lata w różnych pracach) taka myśl mi się pojawiła – na ostro, jak w węźle, splotły się dwie nici starego i nowego myślenia, z taką intensywnością jak jeszcze nigdy. Oto mniej więcej ta myśl:

te drzewa są tu już od dziesięcioleci, a ta ziemia od dziesiątek tysięcy czy nawet milionów lat. Ta cisza, wilgoć i mgła nie znikną w trakcie dnia w hałasie pobliskiej autostrady czy drogi kolejowej, jedynie na chwilę ustąpią, by zaraz pod wieczór powrócić jak do swojego. Bo to one są u siebie. A czym jest moje istnienie wobec takiego przestworu czasu, jaką przypadłością jestem ja – jak gdyby na tle ich długiego trwania? Zniecierpliwiony sobą zapytywałem się w jaki sposób powiązać mnie – pojedynczego – z czymś równie wiecznotrwałym, aby móc godnie, jak równy z równym stanąć im naprzeciw, a nie przechwalać się przed nimi niby to swoim umysłem, techniką, jaskrawą kurtką z membraną wiatroszczelną, dronem w plecaku, tym wszystkim co de facto oddziela mnie coraz głębiej od doświadczenia istnienia. Te wytwory nowoczesności: autostrady, pociągi. wszystko to takie brzydkie, takie haniebne.

(i w tej samej właśnie chwili inna myśl)

A może to one – las, drzewa, ziemia, cała ta nowoczesność – są tłem dla mnie? Może w jakiś tajemny sposób jestem pojedynczym centrum i każdy z nas jest tym pojedynczym centrum i nie ma w tym żadnej sprzeczności. A nawet gdyby była, to może to tylko ułomność naszej-mojej logiki, której przecież sam nawet nie umiem dowieść – biorę ją za pewnik, a może trafniejsza byłaby jakaś jej wersja kwantowa, nieklasyczna, rozmyta albo nieintuicyjna? Więc może wcale nie ma żadnego wspólnego mianownika, może nigdy go nie było, może nigdy nawet nie miało go być? Może Bóg brał pod uwagę taką możliwość, aby wszystko zbudować linearnie, w napięciu dualizmu i piętrowych idei, ale z jakichś sobie znanych tylko przyczyn wybrał inny wariant, inny model filozoficzny stworzenia, bardziej organiczny i paradoksalny? Czy nie przeinwestowuję, kiedy wszystkie karty stawiam na dualizm?

Wtedy to z wielką siłą dotarło do mnie, że tak samo jak ja mogę być dla lasu mało znaczącym intruzem, jedynie dzisiejszym gościem, krótkotrwałym zjawiskiem, w ten sam sposób las może być dla mnie tłem – dla mnie, dla K., dla każdego z nas. Może być scenografią dla życia, które ma nieskończoną wartość i nie jest to w żadnej kolizji z mnogością życia – przeszłego, teraźniejszego, przyszłego. Z tym skandalem, który mnie oburzał. Nie wiem, jak wypowiedzieć to kluczowe zdanie, żeby wybrzmiało… chodzi mi o to, że w końcu przedarło się do źródła ognia w moim sercu (calcifer!) przekonanie (już nie domysł, już nie możliwość, nie przeczucie, a przekonanie właśnie!), że być może faktycznie TO WSZYSTKO jest dla mnie (i dla każdego) i że nie ma w tym pomyśle nic niestosownego; że to ja jestem głównym bohaterem (i każdy), który jest punktem odniesienia dla wszystkiego innego, a nie odwrotnie; że właśnie ja jestem całościowo zaistnieniem, które „ma potencjał przejść na drugą stronę”; że to nie ja przeminę, a świat przeminie; że ja jestem zarazem osią obrotu i pierwszą pośród stworzenia obracającą się wokół niej otuliną.

I jakoś w tej samej chwili zrobiło mi się strasznie radośnie i strasznie przykro równocześnie – bo odczułem trwogę i jakąś paniczną radość. Tak, paniczna radość – to sformułowanie będzie dla mnie teraz bardzo ważne, dopóki jego znaczenia nie wyczerpię. Bo z całej tej mojej podróży po świecie uniwersaliów, gdzie byłem co najwyżej przypadłością posiadającą jakąś tam godność; z daleka rzutowaną projekcją czegoś wyższego; wyodrębnioną, cząstkową instancją źródła, niemalże symulacją wiecznej duszy w doczesnym wymiarze… a więc z tej podróży po świecie uniwersaliów nagle, ku swojemu zaskoczeniu, jednym susem przeskoczyłem do świata pojedynczej egzystencji, w którym to ja stałem pośrodku, a wszystko było dla mnie. I pojąłem, że może to wszystko jest całkiem na serio. Coś w końcu zaskoczyło.

Tu i teraz – to życie, ten czas, te gesty, to co robię, to co myślę. To, a nie co innego. I że właśnie nie jest żadną stratą, żadnym marnotrawieniem potencjału łaski, że nie robię i nie myślę czego innego (nie jestem „czym innym”), choć wszystko to „inne” jest przecież możliwe do robienia i myślenia. Niech sobie będzie. Skoro nie jest dla mnie dostępne, osiągalne, to jeszcze nie znaczy, że w tym niedosięganiu przede wszystkim ujawnia się moja ograniczoność, a więc że na plan pierwszy wychodzi rzekomy przypadłościowy charakter życia, arbitralność pojedynczej egzystencji i cała jej niedoskonałość (nie-idea-lność). Dziwnym wydał mi się mój dotychczasowy pomysł, że osią życia jest skandal nieprzystawalności do bogactwa świata epifanii – taka ciasnota materii nie mogącej poradzić sobie z rozpychającym pierś tchnieniem ducha. Mam wrażenie, że z owego dualizmu, który dążył do unifikacji na wyższym poziomie znalazłem nową drogę ucieczki sam z siebie. Zamiast wykonywać krok wertykalny, to wykonuję horyzontalny.  Krok ku integracji „tego, co jest”. Krok do pogodzenia się z bratem, zanim pogodzę się z Bogiem. Przede wszystkim krok do zauważenie obok siebie owego brata, przyzwolenie na jego własną jednostkową historię, oryginalną, indywidualną, ograniczoną do jego własnych jakości istnienia. I w tym sensie niemożliwą do zmanipulowania. Puszczając z rąk napięte sznurki, za które – jak chyba nieświadomie sądziłem – należy pociągać, ażeby innych upodabniać do siebie, urabiać ich na swoją modłę spostrzegłem, że skutkiem ubocznym pozwolenia innym być innymi jest pozwolenie sobie samemu na bycie sobą. Wyplątanie innych z moich sieci, rozplątało też moje więzy.

Przeczułem wtedy możliwość radykalnej samotności. Odczułem obecność K. obok mnie, spacerującej tak samo jak ja – ale na swój własny sposób – po lesie. Kogoś bliskiego, najbliższego – w końcu mojej Żony – a jednocześnie nigdy-nie-dość-bliskiej, jakby z definicji było to zabronione, aby stanęła między mną a Bogiem. Stoi obok, a nie między. I to stanie obok nabrało również radykalnego znaczenia. Z nieskończonego świata idei skurczyłem się do tego pojedynczego, skondensowanego istnienia, które ma znaczenie. Aby widzieć ostrzej zawęziłem perspektywę, która zogniskowała się na tym, co bliskie, choć ograniczone, tym-czasowe i inne. I tutaj zrodziła się paniczna radość – paniczna, bo ma w sobie coś z klaustrofobicznego przeżywania daru istnienia, który odsłania się w czasie; a równocześnie radość, bo ciasnota owego czasu przynagla mnie do skupienia wzroku na tym, co ma potencjał przetrwać, nawet jeśli jest to jedynie subiektywne przeżycie – może ono właśnie jest centrum Bożej logiki stworzenia? Może nie obiektywność, a subiektywność właśnie jest środkiem i drogą zbawienia? Subiektywność dynamiczna, a nie statyczna; nie dająca się uzgodnić z żadną inną, a nie powszechna; ukryta, a nie poznawalna; dramatycznie osamotniona, a nie precyzyjnie komunikowalna.

Subiektywność właśnie, która rodzi paniczną radość. Bo to przejście od idealizmu do egzystencjalizmu niespodziewanie zintensyfikowało przeżywanie jako takie. W ogóle, to pozwoliło na jego uwolnienie. Teraz dopiero wydaje mi się, że Kocham. Co prawda główne wątki niewiele się zmieniły: wciąż śmierć, trud i czasowość są na pierwszym planie, a w tym relacja z małżonką – Najbliższą po Bogu – o której lubię myśleć, jako o darze z zainicjowanym pęknięciem; porcelanowej filiżance z ciemną, włosowatą rysą.

Ale obecnie nie uciekam od tych powracających wątków myśli szukając uogólnień, które miałyby rzekomo rozwikłać zagadkę arbitralności życia, odsłonić welon pozorów, na którym pierwotnie idea-lne światło rozprasza się w spektrum widzialne i niewidzialne. Obecnie panicznie cieszę się tym, co jest i jak jest. Przeżyłem nawet kilkudniowe ponowne zakochanie i niech to będzie poręką prawdziwości i słuszności tego, o czym mówię.

Ten przydługi wstęp jest też pretekstem do powiedzenia Ci po prostu, że chyba bardzo rozumiem wszystko, co chciałeś mi powiedzieć i co przeżywasz. Nie rozumiem tego po Twojemu, w Twoich indywidualnych kontekstach i okolicznościach, ale przeczuwam to u siebie. Bo wydaje mi się, że wieje wiatr podobnych zmian, przesunięć, korekt kursu, które u różnych osób ujawniają się po swojemu, ale jednak kieruje nas (mam na myśli ludzi z naszego – mojego i K. – ograniczonego kręgu znajomych) ku temu samemu lądowi. Nie byłoby to wcale dziwne. Dopiero z perspektywy czasu zapewne dostrzeżemy, jakie nienazwane jeszcze  kulturowe nurty były nam wspólne, jakimi dziećmi i jakich czasów byliśmy.

(…)

Jak wiesz, sam chciałem żyć charyzmatem świeckiego mnicha, cokolwiek miałoby to znaczyć. Dlatego moją tęsknotą było wciąż „zniknięcie”, musiałem jednak wpierw znaleźć rozwiązanie zagadki „wszystkiego”. Sądziłem chyba, że wezmę ze sobą ten skarb do swojej nicości, albo więcej – że to właśnie ten skarb pozwoli mi wejść w nicość w sposób pogodzony. „No, teraz to już mogę! W zasadzie nie pozostało mi nic innego, jak zwieńczyć dzieło ukrywając się we wspólnej samotności”. Dajcie mi punkt oparcia, a poruszę ziemię – czy coś w tym stylu. Dobrotliwe bzdury – nie ten świecki mnich, ale ta zagadka wszystkiego.
Żyjąc w świecie a nie żyjąc jak urojony świecki mnich przeżywałem nieustanne rekolekcje, w zasadzie co weekend (jeżeli „nastrój” na to pozwalał), w trakcie których doświadczałem owego felix culpa – widzenia błogosławionego upadku, który zarysowywał od dołu granice moich ograniczeń, głupoty, niecierpliwości, krótkowzroczności. Żyłem nieustannie w felix culpa, co było punktem wyjścia, swoistą odskocznią do małych kroczków ku niezrealizowanym marzeniom. Czasami wydaje mi się, że niesamowicie pojemna przypowieść o marnotrawnym synu czy też o miłosiernym ojcu jest pierwotną opowieścią o tej dynamice drogi „błogosławionej winy”, którą niektórzy podejmują, nie wiedząc zawczasu, że jest ona paradoksalnie koniecznym wyjściem-ku-powrotowi, dlatego że w jakiś sposób hartuje w doświadczeniu bycia niezrozumianym w świecie. Ważnym doświadczeniu, bez którego nie da się wejść w bycie-w-niebyciu. Doświadczeniu, które nie odstępuje już nawet po powrocie do domu. Niemniej był w tym przeżywaniu świata jakiś dualizm zbudowany na opozycji i napięciu. Dzisiaj zdaje mi się, że nieco przesadzony.

Obecnie chciałbym znaleźć formę dla nowego bycia. Do bycia jakimś ześrodkowanym i w tym sensie skupionym radykalnie na celu, ale równocześnie eks-centrycznym, rozproszonym. Pomaga mi w tym zgoda na bycie sobą i zgoda udzielana innym na ichniejsze bycie sobą. Co znaczy być sobą, tego jeszcze nie umiem przekazać słowami. Na pewno jest to łagodne, wyrozumiałe i mądre, ale też dozwalające i holistyczne doświadczenie wspólnego istnienia. Spodziewam się jednak, że i to z czasem zmieni się w coś bardziej pogłębionego, a równocześnie prostszego albo jeszcze całkiem nowego. Na rozum, to nie jestem zwolennikiem idei, że życie odkrywa się przed nami etapami – to takie nieeleganckie rozwiązanie. Bo niby czy to jakaś gra i niby dlaczego miałoby tak w ogóle być? Przecież to nadaje wyróżniony kierunek procesowi nabywania mądrości i samemu aktowi poznania, co samo w sobie jest skandalem arbitralności, bo w świecie nic nie powinno być wyróżnione, lecz wszystko dostępne niezależnie i od każdej strony (ach, włącza mi się stara gorliwość!). Tak byłoby przynajmniej w idealnym, szczelnym kosmosie. Ale jednak coraz częściej rzeczywistość przemawia do mnie o tym, że tak jest inaczej. Tym, co jest nowe, to to, że przestaję się z tą intuicją kłócić – skoro rzeczywistość tak do mnie mówi, to może tak właśnie jest. Na wielu polach odstępuję od ideologii na rzecz realizmu. Pozwalam na to, żeby to, co się dzieje było takim, jakim się dzieje. Staram się zachować zdrowy rozsądek, tak jak w kwestii poruszanej przeze mnie w liście do Ciebie odnośnie bycia na obrzeżach i w centrum, ale to co jest nowe, to otwarcie się na swoisty „permisywizm powołaniowy” – mówiąc brutalnie: niech każdy robi co chce. Oczywiście, nie bez konsekwencji, ale w tym najgłębszym sensie: niech każdy robi co chce. Nie mam władzy nad nikim, ledwo co nad sobą mam jakąś władzę. Nikogo nie uczynię lepszym ani gorszym tylko swoim staraniem. A zresztą, czy bycie lepszym albo gorszym nie jest jedynie ułamkiem istnienia? Każdy w swojej samotności ledwo ociera się o drugiego. W najlepszym razie – jak mi się zdaje w małżeństwie – to ocieranie może być rażąco bliskie, ale nigdy nie pokryje, nie zastąpi ani nie pochłonie tego, co należy tylko do Boga, co jest rdzeniem istnienia. I to ocieranie się jest niezwykle znaczące, bo zadane, ale równocześnie drugorzędne, bo „nie przejdzie na drugą stronę”. I w ten sposób przeżywam dramat samotności pomimo tak absurdalnie bliskiej relacji i więzi z K. Stąd uważam, że chyba przeczuwam o czym mówisz, gdy mówisz o podstawowej samotności, która nicuje wszystkie dostępne modalności bycia w świecie dostępne obecnie dla Ciebie w jakimś nowym kwantowym splątaniu (…).

A więc tak. Chyba rozumiem. I bardzo podoba mi się to podoba, że tak obszernie, tak autentycznie, tak prywatnie się do mnie nagrałeś. Dziękuję Ci za to. Miałem wrażenie, że rzeczywiście chcesz mi coś powiedzieć językiem, który jest dla nas dwojga wspólny. Może opowiadałeś też o tym Twoim doświadczeniu innym osobom, ale kiedy Cię słuchałem, to miałem wrażenie, że nie tylko opowiadasz o sobie, ale że opowiadasz o-sobie-do-mnie, językiem, który wydawał mi się językiem wewnętrznym, pochodzącym z naszej relacji i znajomości. To sprawiło, że przy okazji wnikliwego słuchania czułem się też szczerze obdarowany czymś spersonalizowanym. Jeszcze raz dziękuję.

***
Jeszcze z grzeczności słowo o tym, co u nas – z grubsza i z mojej perspektywy. Zacznę z wysokiego C.

Przez ostatnie pół roku doświadczyliśmy z K. – jak mi się nieskromnie wydaje – udzielenia się nam mądrości, albo co najmniej kolejnego jej pakietu. Było już tak kilka razy, stąd wiem, że to przychodzi stopniowo, w kwantowej formie. Wiele wewnętrznych zmian, wiele uwalniających trendów, których sami byśmy nie wymyślili. Mam chyba wrażenie, że dojrzewaliśmy do tego kulminacyjnego momentu, który obecnie przechodzi przez swoje przesilenie, chociaż nie widać końca tego przesilenia. Chodzi o sprawy bardzo wewnętrzne, pewne światło psychiczne, psychologiczne, oraz łaskę duchową, która umożliwia przekroczenie progu pomiędzy „wiem co i jak” a „czynię, wdrażam w codzienność”. Nie da się ukryć, że wiąże się to – o zgrozo! – z jakąś pozytywną wizją ciała, z używaniem ciała jako materii modlącej się, wchodzącej w kontakt z drugim, a przy tym posiadającej swoją autonomię i swojego ducha. Nie tylko umysł, ale ciało! Nie tylko myśli, ale również uczucia i emocje! A spodziewasz się, jakie to rodzi konsekwencje w wielu obszarach życia!

Bela Hamvas – kupiony już zaraz po naszym ostatnim spotkaniu. Ląduje na drugim miejscu w kolejce, zaraz po Rohrze. Obecnie czytam Światłoczułość. Bardzo mi się podoba. Chyba znasz? Nigdy nie czytałem Mroza, ale tak zachwalał tę książkę u Szustaka, że aż mnie zachęcił. Rzeczywiście – potrafi mnie przenieść do wewnątrz historii. Nie spodziewałem się tego, ale bo też nie czytam dużo fikcji. Na stole leży jeszcze niedokończony Milton, oprócz tego Po piśmie Dukaja – genialne, całe już pokreślone. Zacząłem za to Rohra Uniwersalnego Chrystusa – ach, jak ja nie cierpię tych Amerykanów. Są tacy bezpośredni i tacy nieeleganccy. Wydaje mi się, że już po kilku zdaniach poznałbym, że autor jest Amerykaninem. Coś w nich jest takiego nie-słowiańskiego. Składnia – chociaż przecież przefiltrowana przez tłumacza – jest jednak nieuchronnie jakaś taka niepoważna, infantylna, charyzmatyczna. Brak im skandynawskiego chłodu. Brak im doświadczenia błotnistych dróg, jak u Chełmońskiego. Ale niech będzie, przeżyję. Sama książka miejscami bardzo interesująca. Ale trochę ze strachem czytam, bo wiem, że ma potencjał do zmieniania ludzkich serc. Strach przewracać strony.


Na targach w Krakowie kupiłem też Dukaja Lód i Linię oporu. Lód ma chyba z 1000 stron. Ale mam ochotę wejść w powieść. Ostatnia, jaką czytałem, to chyba W pustyni i w puszczy! Podobnie jest z Don Kichotem – to też podobno zacna sprawa. Chyba u Dukaja znalazłem obietnicę odpowiedzi na swoje rozterki, bo powieść rzekomo opisuje świat średniowiecznych ideałów romantycznych uosabianych przez głównego bohatera, który nie chce się zgodzić na technicyzację życia objawiającą się chociażby przysłowiowymi wiatrakami. Stąd walka z wiatrakami nabiera współcześnie całkiem nowego znaczenia.

No i jeszcze Owidiusz – Heroidy. Pewnego poranka, jak to mamy w zwyczaju, po jutrzni K. czyta mi porcyjkę z Breviarium Milcarka. I trafiliśmy na list Penelopy do Odyseusza. Powiem Ci, że ja żem myślał, że ci starożytni, to zaściankowi byli, głupki takie, bo co oni tam mogli o życiu i świecie wiedzieć, jak nie mieli ani fizyki i chemii, ani iphone’ów i internetu. No i mnie zaskoczyli. Ponadto studiuję u Petersona. Powolutku, w swoim tempie, ale jednak. Filozofia etyki, historia filozofii nowożytnej – wykłady prowadzi Peter Hicks – oraz psychologia „siebie” (self) – prowadzi Keith Campbell. To ostatnie akurat mniej na poważnie, bardziej słucham jak podcast w drodze do Rzeszowa. Świetna sprawa takie „studia” online. Idąc za tokiem wykładów czytam jeszcze Kierkegaarda albo-albo – tyż dobre.

Kończę nie skończywszy, jak zawsze. Chyba nie da się skończyć. Roboty nie przerobisz, a słów nie wypowiesz. Kończę w pośpiechu, bo chcę jeszcze dzisiaj Ci to przesłać, a czas mnie nagli.

Pozdrawiamy Cię we dwoje w ten wigilijny poranek (paradoksalna sprawa) i życzymy radosnych Świąt! +

PS.
Dziękujemy z serca za zaproszenie na Sylwestra, za otwartość na naszą obecność. Wiesz jednak jakie kamienie rzeczne jesteśmy. Żeby nas ruszyć z miejsca trzeba będzie jeszcze wiele zachodu, ale kropla drąży skałę!