Dlaczego to rok jest tym, czym mierzymy, kiedy istnieje tak wiele miar konkurencyjnych i równie godnych, a nawet mniej arbitralnych lub absolutnie bezwzględnych, jak mruganie pulsarów, pełne obroty galaktyki czy chociażby lata świetlne?
Czy w takie jubileuszowe dni język sięgający głęboko do prologów kosmicznych ewangelii nie przypominałby mocniej o adekwatnych punktach odniesienia?
Pełny obrót galaktyki jest może zbyt wielką skalą, lecz da się go przecież pokroić na mniejsze cząstki, jak każdą liczbę. Bo czemuż by nie mówić: przeżyli razem 15 galaktycznych minut, czy chociażby 3 biliony pulsów…
Lub weźmy na przykład bicie serca – co prawda nierówne, indywidualne. Ale śmierć ostatecznie nie wydarzy się przecież o jakiejś porze roku, w jakimś kalendarzowym dniu, o świcie czy o zmierzchu, lecz właśnie pomiędzy konkretnym skurczem a rozkurczem. Nie jest żadna jednostka miary bardziej adekwatna dla życia niż ta – z góry i z dołu zakreślająca początek i koniec cudu bycia podtrzymywanym w istnieniu. Nie za ciasna, nie zbyt luźna. W jej ramach decyduje się i dokonuje się – lub nie – każdy kolejny krok w przyszłość. Ten rytm jest rytmem ciała; jego wielokrotność jest wielokrotnością kairosu.
Lata odmierzają spiralne powroty ujęte w bliskiej nam skali pór roku. Ja natomiast leżę przy Tobie i nasłuchuję bicia serca – osi obrotu ciał. Nie ma nic bliższego naszej skórze niż ta miara.
Dwa kamienie na tej osi, o które nieustannie się potykam: uderzenia serca i rok zapisany na grobowej płycie – dwa izochroniczne porządki, dwie metryki związane ze sobą kosmiczno-cielesną regułą, które w swoim czasie przybliżą się do siebie na odległość pocałunku, aby „teraz i w godzinie śmierci” stały się nierozróżnialne.
