czekamy

ptaszkowie

Wokół „Skrzypka na dachu” (list do M.)

Drogi M., obejrzeliśmy wczoraj “Skrzypka na dachu”. Cóż powiedzieć? Chyba tylko Le chaim! Dziękuję za skierowanie naszej uwagi na ten film. Jestem pod ogromnym wrażeniem takich dzieł, jak to. Kino, czy też ogólniej sztuka współczesna, postmodernistyczna, biorą sobie za cel wytrącanie z równowagi, rozbudzanie (woke) uważności na różne napięcia, dysonanse, hipokryzje, niesprawiedliwości. W skutek tego karmią widza ponurym obrazem świata, budzą w nim aktywizm rewolucji, zamiast godzić go ze światem, odsłaniać konteksty wiecznotrwałych sensów, pozyskiwać (odzyskiwać) go dla świata ludzkich spraw. Ten film, jak też “Życie jest piękne” Begniniego, czy choćby “Drzewo na saboty” Olmiego – żeby wymienić tylko te dwa dla złapania jakiegoś mniej lub bardziej wyraźnego wspólnego mianownika – nie pozostawia smutnym, zawstydzonym, rozgoryczonym chociaż tło wydarzeń czy też uciążliwość ludzkiej doli stają w pewnych momentach na pierwszym planie i ściskają za serca. Może przemawia tylko moja wyziębła natura, niemniej chciałbym wierzyć, że jest inaczej, i że Ciebie również taki film – pomimo pozornych przygnębień – bardziej buduje niż przytłacza. A jeszcze niedokładnie żem się wyraził, więc tylko dopowiem – nie tyle bardziej buduje niż przytłacza, bo nie o żadne ważenie proporcji tutaj chodzi, lecz o jakości nieporównywalne, bo przecież nadzieja – jakkolwiek bliska smutkom – nie może się z nimi równać; jak światło ciemności przepastnie nierówne choć przecież tę samą domenę zjawiska okupują.

Zatem, do jakiej to rewolucji miałbym czuć się wezwany przez te zgoła łagodne, podnoszące na duchu filmy, widząc na ekranie nędzę, krzywdę, niesprawiedliwość, przemoc, niemiłość, zmaganie z doczesnością mające swój koniec dopiero w śmierci? Kiedy właśnie to, co do mnie o wiele mocniej przemawia przezeń, to specyficzny optymizm zabezpieczony obietnicą wielkiego, szerokiego w czasie i przestrzeni sensu. Wielka narracja, jak to się chyba dawniej nazywało, która skutecznie rozładowuje wszelkie – po heglowsku mówiąc – dialektyczne napięcia. Pięknie i wprost jest to również pokazane – mianowicie upuszczanie rewolucyjnej krwi lancetem miłosierdzia – w “Bracie naszego Boga” Zanussiego, choć to całkiem odmienne klimaty od poprzednich trzech wspomnianych filmów. 

A więc: porządek ogólny i jednostkowy; reanimacja mitu, jako opowieści hiperracjonalnej; albo też – mówiąc Stawiszyńskim wydobywającym z kufra starego i nowego coś na kształt zakładu Pascala – doprowadzenie woli do obstawienia twardej opcji metafizycznej w obliczu bankructwa postmodernistycznych płynności; czy wreszcie zasiedlenie dobrze opracowanej przez Tradycję przestrzeni życiowej dla pozyskania autentycznej wolności – choć przecież przekonuje się usilnie, że człowiek z każdej strony jest przez nią skrępowany. Zdaje się, że obecnie w szerokim świecie – czy też w pewnej bańce – widać tęsknotę za stabilnymi układami, zamkniętymi strukturami sensu, które z powodzeniem wykonują tak wiele poznawczej pracy za nas, dzięki czemu moglibyśmy skupić się po prostu na czymś prawdziwie indywidualnym i zawsze oryginalnym, w czym nikt nas nie wyręczy, czyli – budowaniu jak najdoskonalej, na swoją miarę, szczęśliwości. Wielki to skarb zdobywany z Bożą pomocą sporym – choć wciąż nieadekwatnym do zysku – kosztem. 

Bo widzisz, zapewne mylę się stawiając szczęście tak wysoko w hierarchii ludzkich powinności, ale to tylko dlatego, że sam jestem – jak dobrze już wiesz – pod niezwykłym naporem szczęścia, wręcz mam wrażenie, że tonę w jego nadmiarze, choć kto wie, łatwo się mówi…  a może wedle stawu grobla. Nierzadko przychodzi mi na myśl, że się już nażyłem widząc bogactwo łaski, dobra i piękna wokół siebie w tak wysokiej rozdzielczości. I mówię o tym w kontekście wdzięczności Bogu za to wszystko co zostało mi powierzone, tak jak biedak mówi “dziękuję, dziękuję, już więcej nie trzeba, naprawdę dziękuję, jestem tak zaszczycony i wzruszony”. On naprawdę – nie z grzeczności – jest zakłopotany wielkością daru. Bo stosowną miarę tych epifanii łaski, na milion sposobów objawianych, hojnością przytłaczających, naświetla również wspomnienie i wciąż żywe widzenie zła, cierpienia, ludzkiej biedy, niesprawiedliwości, własne przywiązanie do grzechu i zniecierpliwienie sobą. W szczególności zaś widzenie – z brzegu swojej wysepki (Bóg dał łaskawie, że nie bezludnej, ale jednak wysepki rozbitka) – całych aż po horyzont oceanów potencjalnego piekła, które – kiedy się zapomnę, kiedy jestem słaby – w mgnieniu oka wymywają piasek spod moich stóp, wyciągają mnie coraz dalej od brzegu, jak gdyby nieustannie czuwające, wyczekujące na swoją szansę, niezmordowane. Determinacja tej potencjalności zmaterializowanej w inteligentne zło odsłania przede mną cień stawki, o jaką w życiu może chodzić. Cień jedynie – bo jeszcze nie ujawniło się kim będziemy, bo jeszcze poznajemy po części – ale to już wystarcza, aby wstrząsnąć mną dogłębnie.

Być może to jedynie moje nazbyt romantyczne, idealizujące rojenia, które już znasz dość dobrze, ale te filmy nieodłącznie przypominają mi o Was i o Waszych dzieciach, a w zasadzie o Waszej rodzinie i Waszym ukrytym życiu. Znowu skłaniam się ku poufałości, ale mam nadzieję, że Cię to nie onieśmieli i szybko o tym zapomnisz. 

Mianowicie, jak wiesz, z K. jesteśmy dotknięci chorobą naszych czasów. Żałośnie rozsynchronizowani uważamy się za ogromnych szczęściarzy mogąc w tak późnym wieku chociaż tyle uszczknąć z tej zdrowej, prawej, wiecznotrwałej rzeczywistości, ile w naszym zasięgu się zjawia i daje pochwycić. To już dla nas wiele, tak wiele! Późne, zimowe jabłka, robotnicy ostatniej godziny – tak o sobie myślimy. Nie, żebym narzekał czy jak lekkoduch marzył o innym życiu, od tego jestem daleki, jedynie chciałbym dać wyraz specyficznemu wzruszeniu, które jak niewiele rzeczy prawdziwie mieszka w moim sercu, a Wy jesteście jego obrazem – jak już mówiłem, pewnie nad wyraz idealnie odmalowanym, ale to nie szkodzi. Takie filmy, jak te przywołane, przypominają mi, jak wielkimi szczęściarzami jesteśmy my, maluczcy mający dostęp do okruchów, choć zupełnie sycących. Wy zaś – pozwól mi tak powiedzieć – w życiu ucztujecie z rozmachem i to tak sprawiedliwie, ofiarnie, uczciwie, żywotnie i godnie. Pamiętasz, na wystawie w Mościcach, kiedyśmy stali z boku rozmawiając o niektórych pracach K., szczególnie o tej z księżycem nad domem, wspominałem Ci, że Wasz Dom nosi w sobie jakieś realne odniesienie do rdzenia, z którym i my chcemy się utożsamić, jakoś “wpracować” w niego, podłączyć, zamieszkać w nim. Na swój sposób, rzecz jasna, na swój sposób, chociażby przez inne radykalizmy, takie jak wspomnianą już, wciąż jeszcze niedookreśloną wspólną samotność, świecki monastycyzm. To sformułowanie “na swój sposób” nie zwiastuje jednak jakiegoś eksperymentu, pionierstwa, rewolucyjnej pychy, lecz – jak intuicyjnie przeczuwamy – odnosi się do sposobu w pewnej mierze powszechnego, tylko, że ta miara nie znalazła jeszcze (albo raczej nie przypomniała sobie?) swojego konkretnego obyczaju. Idziemy ścieżką obok drogi nie po to wcale, aby udeptać i wytyczyć nową drogę, lecz dlatego, żeśmy na skarpę drogi nigdy się nie wdrapali, na drodze nigdy nie bywali. 

Wiem, że nie jesteśmy sami w tym doświadczeniu, a jego diagnoza nie sprawia wcale, że jest ono mniej dotkliwe, tak jak wiedza o tym dlaczego boli ząb nie sprawia, że boli on mniej. Mówię to nie tylko w swoim imieniu – żenujące może się wydawać również, że poniekąd przyznaję, że centra decyzyjne są jak gdyby daleko poza nami – ale jeśli tak właśnie jest, że w skutek zepsucia kultury naszym głównym egzystencjalnym zmartwieniem musi być – nie w wolności wybierane lecz niejako z przymusu, bo z głodu sensu – odzyskanie chociaż zalążków tego, co w zdrowszych okolicznościach było kumulowane i przekazywane w spadku? W tym sensie jesteśmy oszukani i okradzeni. Choć brzmi to jak użalanie się, to cóż z tego, jeśli w tym przypadku jest ono słuszne i na miejscu? Nasze dziedzictwo zostało roztrwonione w szaleńczym, rewolucyjnym geście świata! Nie obrażamy się, jedynie stwierdzamy fakt. Dlatego mówię, że chorujemy na chorobę naszych czasów. Gdy już to wyleżymy i z głodu pomrzemy, to cała nasza, jako taka mądrość – odtworzona, odpracowana, odzyskana, wydobyta z pod gruzów XXI wieku, nie dla naszego już pożytku, nie dla naszego – zostanie zebrana w epikryzę tych pokoleń.

Wy natomiast – jak lubię sobie myśleć – jesteście “w organicznym związku z czasem”, choć wiem, zaprzeczałeś temu ostatnio wyraźnie i dawałeś nawet ku temu dowody, jednak… gdyby spojrzeć na to czysto fenomenologicznie, to czyż – z technicznego punktu widzenia – sama obserwacja tego jak faktycznie jest nie zaświadcza i nie dowodzi najlepiej, że jeśli my jesteśmy rozsynchronizowani, to Wy musicie być z tegoż samego punktu widzenia w niemalże punktualnej synchroniczności? Synchroniczności, która odsłania pewien szczególny rodzaj zdrowia, porządku, szczęśliwości, które – i to jest chyba najważniejsze, co chcę powiedzieć w tym liście do Ciebie – nie są produktem li tylko Waszych starań, lecz muszą preegzystować i przenikać, nicować Wasze spersonalizowane – mówiąc po świecku – sploty okoliczności, Wasze miasta i wsie, Wasze kościoły i szkoły, Wasze instytucje i sąsiedztwa, Waszą przeszłość, przodków i rodziny, a również – i jest to moja hipoteza – Waszą przyszłość i potomków. Zgodne trwanie tych rzeczywistości w nieprzerwanym pochodzie pamięci – choć nie raz pewnie znikającym pod ziemią w śmierci i wyłaniającym się zgoła gdzieś indziej – jest właśnie wyrazem “organiczności” Waszego związku z czasem i poręką usprawiedliwienia.   

Więc są to – wspomniane już: szczególny rodzaj zdrowia, porządku, szczęśliwości – jakości wpisane w większe od Was dzieło, w które Wy wkraczacie w swoim czasie (synchroniczność!) i w duchu: “otrzymuję i daję, przekazuję”. Umiem sobie wyobrazić, że to wystarcza, że to samo przez siebie usprawiedliwia, że domyka szczelnie obieg sensu, że jego struktura staje się dla Was w ten sposób konsystentna. My, tak ubodzy w ciągłość, wyobcowani, chwalimy Boga za dar mądrej miłości, w której nas przechowuje na tej naszej wysepce. Tyle i aż tyle. Ty (Wy) zaś, jak Topol, czy Batista (z “Drzewa na saboty”), dajesz (dajecie) – jak chcę wierzyć – prawdziwy skarb swoim dzieciom w postaci wzorca miłości małżeńskiej i wspólnego rodzinnego życia, domu oraz zakotwiczenia w realizmie mistycznym, w brewiarzowych godzinach, w ziemi, a nie w betonie. Wybacz tak grubo ciosane określenia i powierzchowne atrybuty opisujące tę bogatą rzeczywistość, wszak niech to świadczy o moim ubóstwie i głodzie w tej materii. Wiedz jednak, że są to rzeczy nie do przecenienia! To jest tak ogromna pomoc na drodze przyszłego życia dla Osób, które ożywiacie ku ich własnej wolności. Macie takie szczęście, że wiecie jak to robić, choć pewnie powiedziałbyś, że wcale nie wiecie, że to się po prostu wydarza. Ja bym to nawet zrozumiał, ale jednak będę obstawał przy tym, że wiecie – bo jak inaczej nazwać, jeśli nie swoistą praktyczną wiedzą ten cały zasób łask tylko Wam znanych, tę nić tradycji, którą pochwyciliście mocno i w czas? Czyż – znowu używając warsztatu fenomenologicznego – to co jest samo o sobie nie daje świadectwa, że przede wszystkim, w jakiś – niechże nawet będzie, że nieuświadomiony ale faktyczny i skuteczny – sposób przekazujecie to, w co sami – tak czy inaczej, gdzieś i kiedyś – musieliście zostać zanurzeni? Czyż byłoby to możliwe, to co jest, gdyby nie jakieś – no może nie specjalne, bo na to słowo mógłbyś się zżymać, ale –… od najmłodszych lat Wam dane receptory prawdy, a innym zaciemnione? No bo przecież chodzi mi o to, że Wy – jak mi się wydaje – w decydującym stopniu nie wzięliście tego li tylko z siebie? A jeśli tak jest, jak mówię, to czy to nie jest najgłębszy i najsolidniejszy fundament dla Waszej szczęśliwości – że to właśnie nie pochodzi od Was? 

Ja zaś mówię to z pozycji odległych takiemu doświadczeniu, na podstawie oglądu bidy we mnie i dookoła nas. Mówię to tonem sentymentalnym ale szczerym, jak jakiś dziaders, jak dorosły i nażyty już Waglewski, gdy śpiewa:

“A ja lubię młodzież, bo młodzież jest nadzieją
Bo młodzież jest nadzieją tego świata”

Kiedyś bym się z takiej deklaracji śmiał, jak z wadowickich kremówek. Dziś mówię to śmiertelnie poważnie.

W tym miejscu powracam do filmów, bo one również odsłaniają dla mnie pewien szczególny rodzaj zdrowia życia (Le chaim!), którego samo już tylko oglądanie (czy też odmalowywanie sobie go lub rojenie o nim) sprawia mi osobliwą przyjemność niezależnie od tego, czy przez obraz przelewa się bieda i strapienie, czy sielska błogość. Bowiem obydwa krańce spektrum – kiedy uczciwie potraktowane – odsyłają do źródeł zdrowia i sensu. Oglądam je, jak gdybym był dopuszczony do jakichś misteriów sprawowanych przez zdolniejszych ode mnie, wtajemniczonych aktorów. Zaiste – oglądam, bo cóż na to poradzić, że tak wyraźnie rozpoznaję w sobie zaostrzoną ale równocześnie wykluczającą mnie z niektórych obszarów życia pasję do – jak to pisałem gdzie indziej – … 

(…) badania interfejsów pomiędzy ideami a rzeczywistością doczesną, swoistej duchowej fizyki, mechaniki łaski, teologi kwantowej – sposobów przenikania idei do rzeczywistości; abstrakcyjnych pojęć w konkretne formy; koniecznych przekształceń na drodze wcielania się Logosu w to, co biologiczne. Fascynują mnie pograniczne obszary styku – te momenty, w których abstrakcyjne pojęcia zaczynają przenikać do naszego doświadczenia. Tracę jednak zainteresowanie, kiedy dojdzie już do samego ucieleśnienia – same procesy stają się dla mnie istotniejsze niż ich rezultaty. To nie o końcowy efekt chodzi, ale o samą zasadę interakcji między tym, co transcendentne, a tym, co materialne. Poszukiwanie tych momentów styku odsłania subtelne mechanizmy, które nie tylko łączą, ale i przeplatają te dwa światy. Owszem, wszystkie te idee spełniają się w praktycznych czynach, ale same w sobie mogą być też uprawnionym przedmiotem gorącego zainteresowania. 

W tym wszystkim nie chcę jednak powiedzieć, że są to metryki życia – ta Wasza, przeze mnie domyślana, idealizowana i ta nasza, żebracza, nieśmiało monastyczna – konkurujące, bo życie do życia nie sposób porównać, jednak napełnia mnie radością przywilej Waszej przyjaźni z nami, dopuszczenie blisko Waszej hojnej życzliwości, cierpliwości, niespieszności, uczciwości, stałości. Być może, że Cię to dziwi, że tak mówię, bo w codzienności nasze relacje są tak nieintensywne, wydarzają się gdzieś tam na krawędziach naszych światów, ale też zdarza się cudownie, że wkraczają wgłąb lądów, są nieinwazyjne ale też nieobojętne, są duchowe (tę pewność mam ogromną, a jakby nie patrzeć to taka pewność jest szczególna w świecie, niełatwo ją upozorować), ale też tak żarliwie konkretne.

Tyle chciałem powiedzieć, bo tracę już wątki, rozrasta się ta pochwała niemiłosiernie. Mam nadzieję, że chociaż trochę jest w tym prawdy – tak o Was jak i o nas. Niemniej, chciałem się podzielić większą porcją tego, co czekało, aż zostanie wywołane.

Dobrej nocy i do zobaczenia!

(2025.01.05)