czekamy

ptaszkowie

Obłęd posłanniczy

U lekarza.

– On powiada, że chce żyć ideami i życiem samym, zamiast o nich czytać, słuchać, gadać. Nie pojmuję, jak to może karmić do syta. A może wcale nie trzeba w tym życiu być nakarmionym do syta? Mam na myśli rzecz jasna poczucie bycia domkniętym, zaopiekowanym sensem. A więc może wystarczy tylko, żeby nie czuć nieprzerwanego głodu? Może ta obłędna troska o kompletność, szczelność jest tylko moją nerwicą natręctw? Może to mrzonka? Ale zadaję sobie pytanie: czy on nie widzi, że „życie żywe, przede wszystkim życie, takie o! złapane w garść”, o którym mówi, jest radosnym wlewaniem życia – jak najbardziej realnego, jak najbardziej – do wiadra, które w dnie ma dziurę? Niewielką, ale ma. I nie napełni się, bo upływa. Obieg jest otwarty. Sens wycieka. Nie daje mi to spokoju, panie doktorze.

No bo cóż po – jak on to mówi – „życiu”? Cóż po tych czynach – tej jakże ostentacyjnej manifestacji życia? Cóż z tego? Czyn jest w sposób nieunikniony ograniczony. Myśl zaś jest wolna. Do czego zmierza czyn, do czego w zasadzie prowadzi? Gdzie, w czym znajduje podstawę swojego usprawiedliwienia? W jaki sposób uszczelnia czapę nieba przed pustką absolutnego chaosu? Dlaczego uczynienie czegoś miałoby mieć ostateczne znaczenie? Czyn taki, czyn inny, czyn przeciwny. Miliardy czynów miliardów ludzi. Czyn ma skończone granice, zasięg, potencjał, czas trwania. Ze względu na tę swoją naturę nie może on posiadać immanentnego, wbudowanego w swoją strukturę sensu. Nie może tłumaczyć samego siebie, być samemu dla siebie wystarczającą sankcją sensowności. Czyn potrzebuje metryki – transcendentnej idei, aby się wytłumaczyć, aby się w niej przeglądać, aby się nią mierzyć.

Dobra praktyka ma u swoich podstaw dobrą teorię – oj, wiem to nad wyraz dobrze z roboty na budowie. Wiele razy widziałem majstrów, oj zacnych – „panie, zawsze tak robię i jeszcze nigdy nie było problemów”. I trzeba przyznać uczciwie, że niektórzy mieli szczęście, że po omacku, ale jednak znaleźli się po stronie prawdy, nie do końca nawet uzmysławiając sobie, jak – i że w ogóle – się tam znaleźli. Mieli przeczucie. I wyobrażenie – że dana rzecz na pewno działa tak, a nie inaczej. Kiedy właśnie taka praktyka bez teorii jest jak ślepy strzał do wielkiej tarczy. Jak pan, jeśli ktoś życzliwie nakieruje pana na azymut, to jest duża szansa, że pan trafi. Jeśli chodzi o życie, to tym życzliwym pomocnikiem jest kultura, albo inaczej: solidnie zintegrowana obyczajowość. I gdy jest zdrowa, to szanse trafienia w słuszny cel rosną. Niemniej, całe to strzelanie to wciąż partyzantka, strzelanie na wiwat, jakby tylko dlatego, że wszyscy inni strzelają. Nawet zepsuty zegar dwa razy na dobę pokazuje dobrą godzinę! Taka praktyka – bez odniesienia do teorii – owszem, realizuje jakieś dzieła, nawet bardzo konkretne i dobre, ale nie daje na nie gwarancji a priori. To dopiero teoria, a więc idee strzegą kompletności istnienia, zasad ekonomii zbawienia, przekształcania się jednej rzeczywistości w inną – rozumnego pochodu sensu przez czas. Idee są pierwszą rzeczywistością, jaką napotykamy w intelligibilnym świecie. Są jak miecz cherubów połyskujący u bram Raju, strzegący Tajemnicy. Miecz ten jest pierwszym, co widzimy, gdy odwracamy wzrok za plecy, w kierunku Raju.

Autentyczną dramatyczność tego napięcia widać wyraźnie, gdy z ruin chce się podnieść kulturę. Nie dziedziczenie, a odkrywanie na nowo – własnym kosztem, błądzeniem na własne ryzyko, w pojedynkę – tego, co dawniej było powszechnie dostępne i jasne. A moje pokolenie w dużym stopniu z tym właśnie się zmaga. On zaś z łatwością radzi: miast rozbijać wszystko na atomy, rób po prostu to, co robili przed tobą, kiedy wszystko było jasne – tak się wydobywa sens, tak się buduje kulturę. Musisz ją reanimować, ożywiać, wcielać, a nie projektować, programować. Żyj, wystaw się, odsłoń – odpowiedzi przyjdą spóźnione, rzeczywistość zawsze wyprzedzi cię o krok1, ale tak już jest. Ty pijesz bo mówisz, że chce ci się pić. A ja piję, a później mówię: ależ byłem spragniony.

No więc, panie doktorze, niech pan powie… dlaczego tak nie robię? Co mnie powstrzymuje? Bo to jest fakt, że jestem niezdolny, że jestem dziwny. On mówi: czy uświadomiona dziwność jest jeszcze w ogóle dziwna? A ja się pytam: czy grzech popełniany w koło macieju, od spowiedzi do spowiedzi, jest jeszcze winą?

Więc wytłumaczę się tak, jak umiem. Lirycznie i szarlatańsko. Interesują mnie interfejsy pomiędzy ideami a rzeczywistością doczesną, swoista duchowa fizyka, mechanika2 łaski, teologia kwantowa – sposoby przenikania idei do rzeczywistości; abstrakcyjnych pojęć w konkretne formy; konieczne przekształcenia na drodze wcielania się Logosu w to, co biologiczne3. Fascynują mnie pograniczne obszary styku – te momenty, w których abstrakcyjne pojęcia zaczynają przenikać do naszego doświadczenia. Tracę jednak zainteresowanie, kiedy dojdzie już do samego ucieleśnienia – same procesy stają się dla mnie istotniejsze niż ich rezultaty. To nie o końcowy efekt chodzi, ale o samą zasadę interakcji między tym, co transcendentne, a tym, co materialne. Poszukiwanie tych momentów styku odsłania subtelne mechanizmy, które nie tylko łączą, ale i przeplatają te dwa światy.

Noszę w sobie żarliwą nadzieję, że zostanie mi ujawnione coś znaczącego, coś wartego wysiłku i ryzyka, które podejmuję. Wiem, że gdzieś tam, w odpowiednich rejestrach, przesiaduje Sekretarz Łaski, który zna wszystko i dla którego wszystko się wydarza; który ma moc wykupić dług, jaki zaciągam na poczet tych – oby nie bezowocnych – poszukiwań.

Panie doktorze, sam pan widzi ten bełkot. Pytam, jak lekarza, który widzi więcej niż pacjent. Przychodzę po pomoc ze swoim niedomaganiem, które również dla mnie jest żenujące i zawstydzające. Bądźże pan łaskawy przyjrzeć się temu życzliwie i poradź pan – co widzisz?

  1. Jak Bóg wyprzedzający Karola de Foucault, aż do jego kenotycznego zniknięcia na małej drodze na wzór Chrystusa (przypis dopisany 24 maja 2025 r. po rozmowie z DS). ↩︎
  2. Celowo używam pojęcia “mechanika”, a nie “dynamika”, bo mechanika to dział fizyki zajmujący się statycznymi układami w stanie równowagi, a więc takimi, w których przyczyna i skutek mogą być traktowane, jako jednoczesne. Idąc dalej tym tropem można powiedzieć, że są one stacjonarne, czyli nie zmieniające się w czasie – wolne od czasu. Posiadają bogate “życie” wewnętrzne objawiające się w mnogości przepływów i interakcji, ale niewiele z tego ujawnia się na powierzchni. Są jak kanoniczne wizerunki świętych na ikonach, które aż kipią od pracy symboliki, ale pozbawione perspektywy są zakrzepłe w dwuwymiarowości. W tym sensie oglądane z zewnątrz są one szczelne, domknięte, izolowane, a gwarantem tego jest bezwględna równowaga na ich konturze. Będąc takimi posiadają jakości wiecznotrwałe, o które mi chodzi. Poprzez tę rozbudowaną metaforę pokazuję, że idee są samowystarczalne, to jest tłumaczą się same przez siebie w ramach swojej wewnętrznej logiki. Spełniają się w praktycznych czynach, ale same w sobie mogą być też uprawnionym przedmiotem gorącego zainteresowania. ↩︎
  3. Zob. Jordan Peterson x Richard Dawkins o archetypach i memach: https://youtu.be/8wBtFNj_o5k?si=_vzbj-XMAiQYuG09&t=4354 ↩︎