Zabrany został, by złość nie odmieniła jego myśli albo ułuda nie uwiodła duszy,
bo urok marności przesłania dobro, a burza namiętności mąci prawy umysł.
(…) A ludzie patrzyli i nie pojmowali, ani sobie tego nie wzięli do serca,
że łaska i miłosierdzie nad Jego wybranymi, i o świętych Jego staranie.
[Mdr 4, 11-12; 14b-15]
Najdroższa Moja Kamilko,
już się nażyłem. Przykrzy mi się tu.
W-zbudziłem się w środek nocy. Atramentowy granat wlewa się przez okno do pokoju. Leżę obok Ciebie i jestem szczęśliwy.
Tak. W zasadzie, to odpoczywam. Ale ten odpoczynek nie ma na celu odnowienia sił, lecz jest niczym ostatnia czynność w cyklu ostatnich czynności. I zarazem pierwsza, niezobowiązująca czynność, a w zasadzie to sposób trwania w już nowej rzeczywistości. Jest jak przebywanie w poczekalni przy przesiadce, gdzie jeszcze nie jest jasne jak długo będziemy czekać, gdzie jeszcze się nie ujawniło czym będziemy.
Leżę i czekam, rozglądam się. Dotarłem, wreszcie dotarłem. Siadam na brzegu łóżka, wzdycham i obracam w dłoniach małą bryłkę satysfakcji z dokładnie wykonanej pracy. Nareszcie mogę się jej przyglądnąć. Dopiero teraz zauważam jej kunszt. W końcu mogę bez lęku rzucić się w przepaść wrażenia, że coś zostało zrobione raz, a dobrze i już nie trzeba będzie do tego wracać.
I dlatego też, po prostu, już mi wszystkiego wystarczy. Nażyłem się. Wiesz przecież, że z zasady nie potrzebuję wiele. Nie łudzę się, że wiele w ogóle jest. Prawie wszystko to trzcina. A to, co jest, to jest właśnie to niewiele, którego trochę Bóg dał mi zaczerpnąć. Jakoś naturalnie zadowalam się rzeczami podstawowymi, pierwszymi budulcami wielorakich wariantów. Na przykład zawsze lubiłem Prince Polo – podobno tak, jak pan Franciszek Pieczka – albo lody śmietankowe. Szkoda by mi było jeść wiśniowe czy oreo, skoro śmietankowe są tak dobre. Albo psalmy – kiedyś bardzo chciałem modlić się psalmami. Kupiłem nam psałterze kieszonkowe, kazałem je oprawić w skórzaną oprawę z tłoczeniem – suchą gałązką, której niewiele trzeba, żeby zapłonęła. Ale póki nie zapłonie jest sucha. I głośno schnie w kieszeni płaszcza, woła głośno, jak krew Abla. Tak wtedy myślałem o modlitwie, chciałem się w niej zanurzać, jak w ogniu albo w wodzie. I kiedy zaszedłem do kościoła i otworzyłem na psalmie pierwszym, to już w nim pozostałem – wystarcza mi do dzisiaj. Po cóż więcej, po cóż dalej, skoro to w nim odnalazłem obietnicę i wizję, w której moje pragnienia mogą być spełnione? A jeśli zdarza się tak, że one wypełniają się naprawdę w moim życiu, wtedy nie potrzebuję więcej, inaczej, dalej. Bo jeśli nie wystarczy mi być jak drzewo zasadzone nad płynącą wodą, które wydaje owoc w swoim czasie1, to cóż innego będzie mogło mnie zadowolić? Czegóż miałbym szukać, za czym miałbym gonić, jeśliby tamtego miało być dla mnie za mało?
– Gwiazdy spowiła mgła. Coś się czai na wschodzie. Nie znająca snu groźba.2
A więc tak – kładę się przy Tobie i myślę o Niebieskim Jeruzalem. I o tym, żeby zapłonąć, jak sucha gałązka i zaraz się spalić. A później myślę o tym, kiedy to wszystko zwiędnie, rypnie, z hukiem zwali się na nasze wątłe ciała, bo jak długo można trwać tak bezkarnie w niespalającym ogniu epifanii, jak długo można iść po wodzie? Bóg pozwolił, że na nasz kraj nie spadła jeszcze wojna, że nie głodujemy, że nie płoniemy, że nie toniemy, że nie chorujemy. Zachował nas w tym wielkim cudzie życia bez wad, gdzie nadmiar piękna i dobra parzy nasze sumienia. Jakiż to cud, że wszak nasza materia jest stabilna, że wszystko dookoła nie rozpada się spontanicznie, że w ogóle cokolwiek trwa w istnieniu! Oszczędził nas od koszmarów historii, wyrwał z paszczy lwa nasze indywidualne losy, a na dodatek obsypał łaskami i napełnił mądrą miłością ponad miarę. Trochę się jeszcze w tym wszystkim waham, żeby to powiedzieć… mam trochę wrażenie, że “napełniam sobie duszę wiatrem, jak szaleniec, któremu się zdaje, że nasyca go dym pieczeni”3, ale cóż… do Ciebie mogę śmiało wszystko… a więc: w jakimś sensie nie mam już po co żyć. Trzyma mnie tu coś, ale… czy ja wiem? Czy to nie tylko bezwładność jakaś? Tak mi coś ciąży i ciąży, choć nażyłem się, mówię Ci. Cóż mnie jeszcze czeka, skoro żem już we wszystkim, co trzeba zakosztował? A co właściwie trzeba? Bo przecież nie mówię o wszystkim, co świat jest w stanie dać, dobrym i złym – nie o tym mówię. Ale o wszystkim, co wciąż jest na kształt jakiejś małej porcji, nadłamanej trzciny, bezwzględnego minimum, jakichś okruchów. Cóż… istotnie, są to zaledwie pierwociny wszystkiego, ale to są pierwociny zanurzone w miłości. A ja – jak mi się zdaje – przez tych kilkadziesiąt las dotykałem już i przyglądałem się z bliska zasadzie miłości, idei miłości. Nie mówię, że pojąłem, że wżyłem się, że wcieliłem, że realizuję ją. Ale mam nieodparte przekonanie, takie na swoją miarę, że coś tam wiem, mam, posiadłem z tej zasady. A mi nie potrzeba wiele. Teraz widzę już tylko, jak miłość przybiera przeróżne formy, jak się realizuje, jak się przeobraża, jak rodzi owoce. Ale mi nie o formy chodzi, kiedy leżę obok Ciebie w nocy.
A więc – jesteś ciepła, bardzo ciepła, żywa, potrafisz kochać. Wsuwam dłoń pod Twój sweter na gołe plecy. Żyjesz. Jest ciepło. Szumi rzeka. Słyszę jak gwiazdy pompują światło. Zegar bije. Bije moje mechaniczne serce. Myślę – zastanawiam się – przebieram wśród rzeczy przygodnych i tych wiecznych, niezmiennych, odróżniam je i segreguję, jak gdybym sprzątał po sobie w świecie idei przygotowując się do drogi. Do ranka jeszcze długo. Jutro Niedziela. Bez pośpiechu oglądam całość. Skandal bezkarnego trwania wypełnia kubaturę pokoju. Zarazem jest bezpiecznie, nic nam nie grozi, a przynajmniej nic o tym nie wiemy. Jesteś ciepła. Masz wolną wolę. Możesz kochać. Nawet przez sen splatasz odruchowo swoją dłoń z moją w geście spotkania, który to gest sam w sobie jest wszechświatem wartym jednego życia, jednego uważnego obserwatora kontemplującego cudowność sakramentu małżeństwa.
– We śnie widziałam ogromną falę zalewającą zielone pola i szczyty wzgórz. Stałam na krawędzi. U moich stóp leżała nieprzenikniona ciemność. Za mną jaśniało światło, ale nie miałam sił, by zawrócić. Potrafiłam tylko stać i czekać.
– Noc wypacza ludzkie myśli. Śpij Eowino. Śpij. Póki to możliwe.4
Co mnie jeszcze czeka w tym życiu tak naprawdę? Tylko więcej tego samego. W różnych odsłonach. A nie może chodzić tylko o to, żeby to samo w koło macieju było i tylko pod różnymi postaciami się wydarzało. Nie może też chodzić tylko o to czekanie, ażeby z rzadka wydarzyło się coś nowego, bo cóż nowego może się właściwie wydarzyć pod słońcem, skoro wszystko warte uwagi jest jednym strumieniem – miłością – u brzegu którego już bywałem? Więc skoro już tu jestem, skoro nie umieram, skoro to wszystko, to tylko wariacje na jeden temat, to pragnąłbym mieć siłę, odwagę i determinację, ażeby radykalnie oddać pozostałe życie dla jakiegoś dobra. Znając siebie sądzę jednak, że to pewnie niemożliwe i dlatego będę cierpiał rodząc to dobro. Ale co lepszego może spotkać mnie jutro, jeśli nie cierpienie z miłości? Skoro miłość samą już mam taką, że nikt mi jej nie wyrwie, to jedyne czego mi brak, to spłonąć w ofiarnej, Bożej miłości. Skoro już tu jestem, skoro już czekam i nie wiem po co to czekanie tak się przedłuża, to nie przychodzi mi nic innego lepszego do głowy, niż właśnie to. Po prostu, coś mnie ciągnie do dobra. Wolę je nad zło, które jest przecież na wyciągnięcie ręki. Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć, ale zdaje mi się to słuszniejsze. Wiem, że tylko jakimś cudem nie spaliłem jeszcze świata.
Ktoś mocny tej nocy złamał kartkę mojego życia na pół, wydzielił ze mnie dwie strony i już teraz wiem, że to co nastanie jutro rano, po tym gdy się przebudzimy, nie będzie mogło już być na serio. Będzie tylko dotkliwym pozorem, wariacją na temat już dobrze mi znany. Niczym nowym, a tylko tym samym, co już znam.
Jutro obudzę się i będę czuł się, jak w filmie Mallicka, a moje myśli, jak głos z off’u będą mi objaśniać nieprzystawalność mnie samego do nieoswojonej tajemnicy. Ale już nie dam się nabrać, nie dam się wciągnąć w grę życia. Ja już odpoczywam. Anapausis5. Jestem w Niebie?
* * *
Najdroższa moja Żono, w wigilię Twoich urodzin chciałbym podarować Ci właśnie te skromne drobiny czułości i dobra – małe słowa, pojęcia, a może nawet coś jeszcze bardziej zwiewnego, bo ich pola znaczeniowe… – które niczym iskry z rozdeptanego ogniska unoszą się nad żywiołem moich myśli, każda z nich z tym samym, niepodzielnym rdzeniem ognia w sobie. Nie byłoby ich, gdyby nie ta drążąca, neurotyczna wnikliwość, której świadectwo czytałaś przed chwilą. To dzięki niej czułość, radość, spontaniczność, uważność, troska – oczywiste dla wielu prostych dusz żyjących naturalnie ofiarną miłością – mogą zaledwie, po długim błądzeniu, zamajaczyć w moim umyśle, jako dalekie pragnienie domagające się konkretu i uwewnętrznienia. Ale konkret przychodzi mi z trudem. Jestem nieumiejętną duszą, zamieszkałem w świecie idei, nawykłem do tego, że tam same muśnięcia myśli mogą być przyczyną wielkich kolizji wszechświatów, zapatrzenie w dal może być rodzajem realnego dotykania widnokręgu, a milczenie intensywną treścią wspólnej samotności.
Dlatego przyjmij ode mnie te małe słowa, od których mrużą się oczy – ułomki z tamtych krain, które przechowałem i przynoszę Ci dzisiaj w darze. Przed snem szeptam Ci je do ucha, wymawiam je powoli i wyraźnie, prawie że sylabizując, jak słowa przeistoczenia, jedno po drugim:
Domek.
Pliszka.
Gałązka.
Grzegrzółka.
Sumak octowiec.
Kropka kwantowa.
Calineczka.
Orzeszek i skorupka.
Śnigrobek.
Łódeczka.
A kiedy już zaśniesz ja będę patrzył jeszcze w szafirowe niebo za oknem naszego domu. W wyobraźni wyjdę na warowne mury naszej miłości, jak Gandalf na mury Minas Tirith, wpatrywać się w horyzont, czuwać nad światem, dopowiadać jeszcze swoją modlitwę Eliasza:
Gromady galaktyk.
Pierwiastek ciszy
– jak gdyby przywołując nad naszą miłością solidniejszą od wszystkiego co mogę Ci dać, wieczną, opiekuńczą moc.
- Ps 1, 3: Jest on jak drzewo zasadzone nad płynącą wodą, które wydaje owoc w swoim czasie, a liście jego nie więdną; co uczyni, pomyślnie wypada. Ale też Jer 17, 8: Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców. ↩︎
- Władca Pierścieni: Powrót Króla – wersja kinowa. Legolas do Aragorna na tarasie pałacu Edoras. ↩︎
- Dialogi Karmelitanek – wersja kinowa. Przeorysza do swoich córek podczas dyskusji o męczeńskiej śmierci za wiarę. ↩︎
- Władca Pierścieni: Powrót Króla – wersja kinowa. Rozmowa Aragorna i Eowiny. ↩︎
- Greckie słowo anapausis (ἀνάπαυσις) oznacza „odpoczynek” lub „wytchnienie”, często w sensie głębokiego spokoju, ukojenia duszy i odpoczynku od trudów. W kontekście duchowym anapausis odnosi się do wewnętrznego ukojenia lub wyzwolenia od cierpienia i napięć życia codziennego. W tradycji chrześcijańskiej anapausis bywa kojarzona z obietnicą wiecznego odpoczynku duszy, co można odnaleźć np. w Mt 11, 28, gdzie Jezus mówi: “Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam ukojenie (anapausis).” ↩︎
