tekst towarzyszący wystawie „Anawim” – Dom Edyty Stein, Wrocław, wrzesień 2024 r.
Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne.
[J 12, 25]
Bo zastanawiam się, Najdroższa, czy znajdę w sobie dość wiary, by zdobyć się na taki radykalizm i ukrycie? Sposób życia, w którym duch zadowoli się i poprzestanie na tym, że jedynie Bóg jest jego wewnętrznym świadkiem? Jakiej odwagi wymagałoby to ode mnie, aby prawdziwie uwierzyć, że On sam jeden wystarczy? Że On sam, chociaż tak pozornie milczący i nieobecny, jest wystarczającym, bo najgodniejszym świadkiem pracy łask, które w nas złożył? Więcej nawet – że jest wiernym, zawsze obecnym i skrupulatnym sekretarzem wszystkich epifanii, które się nam przydarzają tu na wsi, w prostym, ukrytym życiu. Ale też epifanii zgubionych, przeoczonych, bo oglądanych zmęczonymi oczami, zniecierpliwionym duchem. Lub też przeciwnie – takich, które z powodu swojej obfitości wylewają się poza brzegi naszych zmysłów, które nas przekraczają tysiąckrotnie? Nie odstępuje mnie przekonanie, że tak czy owak wszystkie je marnotrawimy, że ich obfitość jest zawsze ponad miarę pojemności naszych serc, że ich bogactwo jest tak nieprzebrane, że po ludzku rozrzutne, niestosowne. Bo kto byłby w stanie pozbierać te wszystkie ułomki pozostałe po naszym patrzeniu, uchronić to co zostaje przed zmarnowaniem? Kto zbierze najmniejsze nawet okruchy ogromnej miłości Boga rozsypane przy łamaniu chleba? Dla kogo to całe dobro, obfitość, bogactwo precyzyjne w swym pięknie jak mechanizm zegarka, dopracowane do ostatniego szczegółu, kłujące oczy, wiążące w gardłach łzy zdumienia? Bo przecież to nie do pomyślenia, gdyby było przede wszystkim dla nas! I wtedy zadaję sobie pytanie, po co ta hojność tak wielka, która siłą rzeczy czyni nas winnymi, niegodnymi, niewdzięcznymi? Kim jest Ten, który z tej winy zdolny będzie nas usprawiedliwić? Jak mocny musi być ten Sekretarz Łaski, który ma władzę zwolnić nas z ciężkiego obowiązku pozostawania nieustannie pochwyconymi przez fascinans i tremendum?
Choć świecki monastycyzm, który nam się marzy, nie powinien być eskapistycznym gestem, to jednak siłą rzeczy Duch wyrzuca nas na pustynię, na obrzeża mapy, na próg doczesności, rozświetla pamięć o Raju, martwi serca tęsknotą, pragnieniem Niebieskiego Jeruzalem. Sprawia, że więcej już w nas cierpliwego trwania niż samego życia. Że nasza wspólna samotność jest już tylko jakimś subtelnym i oswojonym, cichym i łagodnym sposobem czekania, aż ujawni się czym będziemy. A przecież wciąż musimy żyć – pośród ludzi, z nimi i też dla nich. Więc czemu przytłacza On nas tak bez umiaru swoją łaską, zwala na nas ciężar piękna, dobra i prawdy? Czyż nie wie, że – niegodni – nosimy te skarby w glinianych naczyniach?
Panie, cóż za tortura tak trwać bezradnie, niewdzięcznie w Twojej miłości! Cóż mamy robić z tym czasem tak hojnie nam podarowanym, łaskawą areną spotkań, przestrzenią wysycania się tych wszystkich zdumień? Kochać, spalać się, ofiarowywać – może chociaż tego daru nie marnujmy przy okazji czekania, na marginesie czekania, skoro już tu czekamy, skoro już tu jesteśmy – odważnie i z wiarą, że sam Bóg wystarczy!
Choć ja wciąż z drżeniem, na dnie rzeczy będę szukał Ciebie, adekwatnego i jedynego świadka, i widza tego życia, dla którego cały ten cud stworzenia nieustannie się wydarza. Bo gdybym tylko mógł tam, właśnie tam, na dnie bytu mojego dotknąć się Twojej szaty, byłbym ocalony.
