Oto Matka twoja
[J 19, 27]
Światło dotknęło twojej twarzy. Jego promień przebił się przez wiosenne, biało obsypane gałązki starej jabłoni i zadrżał na skroni, z której lekkim ruchem odgarnęłaś ciemne pasemko włosów. Mamo, Mamusiu. Poprosiłam, byś popatrzyła w obiektyw, chciałam uchwycić twoje spojrzenie, zatrzymać je na dzień przed tym, gdy musieliśmy oddać cię do szpitala, żeby uwierzyć Pismom, które mówiły: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie; Wy jesteście świadkami tego. Chciałabym powiedzieć na głos, och, więcej jeszcze, chciałabym powtarzać tobie szeptem każdego dnia – który wiesz przecież, cudem łaski został nam podarowany – jak bardzo cię kocham. Jednak ty wiesz, kochana Mateńko, jak trudno jest… jak trudno wciąż twej córce wymówić słowa, które przez lata schowane ze strachu w milczeniu, spoczywały w półmroku naszego domu, o którym tylko my wiedziałyśmy, że jest i rośnie. Leżały tam tak długo, aż stały się kamieniem i ściśniętą pięścią, a potem, potem były już tylko bólem serca, okrwawionym cierniem. Czym teraz są te słowa, co najważniejsze lata przeleżały w cieniu, gdy po wielu latach nareszcie obejmuje je światło? Chciałabym dotknąć ich językiem, wypowiedzieć, poznać.
Zobacz jednak, jak bezradna jestem wobec słów, Mamusiu. I bezradna wobec dotyku. W ciele, które wciąż waha się i drży jak liść. Czy wystarczy ci mojego milczenia, które o poranku z mokrym od deszczu bukietem bzu przynoszę ze sobą i bezszelestnie składam u twoich schorowanych stóp? W wielkim milczeniu kochałam cię przez minione lata i teraz, gdy tyle wycierpiałaś, a jednak wciąż coraz łagodniej uśmiechasz się do nas, z każdym dniem kocham cię coraz bardziej. I czuję, jak coraz głębiej sięga rana w sercu, ta o którą troszczy się chyba jedynie Bóg, bo to jest wiekuista rana miłości, która słów nie potrzebuje, ponieważ przemawia w milczeniu oddawaną krwią.
Kto nam uwierzy? Kto uwierzy, że tam, w szpitalu i na drogach prowadzących do niego, spotkałyśmy współczującego nam Boga? Był z nami mężczyzna, mój drogi Mąż, przyjaciel mej duszy i twój przybrany syn. Wszyscy troje Go spotkaliśmy, choć ja nie od razu mogłam to pojąć, nasłyszeć sercem, w ciemności i łzach wyraźnie zobaczyć Jego twarz. Ty jednak rozpoznałaś Go jako pierwsza, a może wcale nie byłaś tym zaskoczona, gdy szpitalnym korytarzem szedł obok ciebie, a potem Sam podniósł cię z wózka i położył na operacyjnym stole, w cieple, jakiego jeszcze nie znałaś, bo nie było stąd. Lecz, kto uwierzy temu, co się nam w tych dniach przydarzyło? Kto da wiary naszemu świadectwu? A jednak nie mogę milczeć, choć tak bardzo bezradna jestem wobec słów, a moja wiara krucha jak gałązka i drżąca od wiatru. Skoro jednak nie wydobędę z siebie słów, przemówią obrazy. Czy to nie dlatego nabrzmiała od nich moja dusza?
Światło się odsłoniło i przez moment oglądałam je nagim.
Obejmowałam z podarowaną mi na te dni czułością
nagą, bezbronną miłość i opatrywałam nią
serdeczną ranę mojej drogiej Matki.
Dotknęłam językiem słowa miłości,
włożyłam rękę w jej zraniony bok.