czekamy

ptaszkowie

Do mojej drogiej Żony

Najdroższa Żono,

dziękuję za Twój list. Czytając go wczoraj w pociągu czułem przede wszystkim wielką wdzięczność za to, że Pan upatrzył sobie nas i tak cudownie długo już prowadzi nas tą samą ścieżką obok wielkich dróg. To niebywałe, gdy popatrzymy na to z perspektywy czasu, a perspektywa taka jest już dla nas coraz bardziej możliwa, możliwe jest odsunięcie się na dystans, wyjście poza jeszcze niewyraźne, bieżące dzianie się i rzeczywiste podsumowanie pewnych okresów życia. Ileż to już lat? Wiesz, że będzie dwadzieścia tego czerwca? (Pamiętasz PDM?). Wydarzyło się w naszym wspólnym życiu już tak dużo, że wydaje mi się, że śmiało możemy powiedzieć, że są to już solidne rozdziały – pozamykane, uleżane, uspokojone, jak dawno przeczytane książki na półkach. Im dłużej to trwa, tym przecież więcej mogłoby się ujawniać różnic, których nie dałoby się zintegrować w Małżeństwo. Przecież wiemy, jak wygląda świat i skąd przychodzimy. A jednak jest całkiem przeciwnie – zdaje mi się, jakby Pan przeciskał nas przez ucho igielne, zawężał naszą drogę, abyśmy jeszcze ciaśniej przy sobie szli, pocieniał ścieżkę, aż stanie się ona nitką, na której będziemy szli w wielkim strachu-bez-strachu, prawie że wtuleni w siebie. To cud, że staliśmy się sobie tak bliscy, że udało się to naczynie uchronić przed rozbiciem, przenieść je – jak tę zapaloną świecę w “Nostalgii”  – przez te wszystkie wydarzenia. Wydaje mi się też, że ta świeca naszej miłości już nigdy nie zgaśnie i wiem to jak gdyby na pewno, tą przedziwną duchową pewnością, która jest jedynym sposobem poznawania w tej materii. Wydaje mi się, że te zamknięte rozdziały, to pozostawiona już za nami, zwyciężona próba. Kiedy w niej byliśmy, nie widzieliśmy tego, jako drogi przygotowanej przez Pana. Sądziliśmy, że po prostu tak się układa, że my szarpniemy raz w tę stronę, raz w tamtą i kierujemy tym dążeniem w przód w czasie. Pamiętasz, jak wiele niepokoju niosło ze sobą takie życie?

A teraz  pomyśl: 20 lat temu, czasy szkoły tu w Brzesku, później studia, różne mieszkania w Krakowie, moja operacja, później czas mojej pracy na uczelni, Twoja pierwsza wystawa w Krakowie, później moja pierwsza praca na budowie, pierwsze nawrócenie, Ślub, przeprowadzka na Podgórze, słodki czas przy Panu Jezusie w kościele Św. Józefa, rozstania naszych rodziców, moja praca w Tychach, wyjazd do Wenecji, wyjazdy do Warszawy, studium dominikańskie, przeprowadzka na Piasek, pożegnanie z Rajem, pandemia, przeprowadzka do Rzeszowa, a reszta to już obecny, żywy, otwarty rozdział.

Kiedy ja o tym myślę, to potrafię już dostrzec, że w zasadzie przed tym momentem nawrócenia żyliśmy w ciemnej próżni, nie było tam tak naprawdę życia, a jedynie dyskretne, zawoalowane przeciąganie liny, formowanie siebie nawzajem poprzez naciskanie, poprzez strach, ugniatanie drugiego tak, aby był dopasowanym i wygodnym partnerem w tej przygodzie prowadzącej w zasadzie donikąd, a tylko w przód poprzez czas. Kiedy o tym myślę, to zauważam, że bardzo wyraźną cezurą zmieniającą tonację z molowej na durową było pierwsze nawrócenie, kiedy w samym środku, pomiędzy nami rozbłysło przeogromne światło, które powzięło nas do swojego dzieła i od tamtej pory płonie ciepłym ogniem blisko naszych serc. W zasadzie to niewiele jest do pamiętania sprzed nawrócenia, a tak przeogromnie wiele z okresu późniejszego. Pierwszy okres zanurzony jest w mroku, a najjaśniejsze momenty są jak małe, strwożone światełka we mgle. Drugi okres, to słodycz i brzemię tak lekkie, że aż czasami mogłoby nieść nas. Dynamika życia i miłości gwałtownie przyspieszyły. Zaczęło się prawdziwe życie, formacja. Tak, wiem, że Pan był przy nas nieustannie od samego początku, a Twoje doświadczenia z wczesnego dzieciństwa są pierwszym na to dowodem, ale jednak przyznasz, że trwaliśmy w gęstej ciemności, tępej codzienności. Swoją drogą, to dzięki temu doświadczeniu potrafię też dzisiaj zrozumieć krzywdę, jakiej doświadczają ci, którzy przebywają w świecie w takim właśnie stanie, potrafię im współczuć, ale też być wdzięczny za ten delikatny i rozpisany na lata proces leczenia, o którym wiem, jak bardzo potrafi być subtelny, niedostrzegalny. Potrafię się modlić w pokorze i cichości do Lekarza Dusz za nich.

Jakkolwiek zabrzmi to, jak banał, to… nie udałoby się to, gdybyśmy nie byli tak bardzo we dwoje. To oczywiste, ale równocześnie wiesz przecież, jak bardzo nieoczywiste. Bo właśnie to zharmonizowanie, poruszanie się w akordach, dostrojenie nas dwojga, a raczej… nieustanne, uważne nasłuchiwanie i precyzyjne strojenie jest tak nieprawdopodobne, że wręcz może chciałbym powiedzieć, że chyba po prostu nadzwyczajne, niesłychane. Wydaje mi się, że do czasu zamieszkania na Szujskiego byliśmy na korepetycjach u Pana Boga. To był też okres użyźniania gleby.. Ten najlepszy Nauczyciel przygotowywał nas sam – jeszcze głupich i pokątnie ziewających – do egzaminów wstępnych do swojej Szkoły Chwalby Bożej. Na Szujskiego zdawaliśmy je, a w Rzeszowie byliśmy już na pierwszym roku, na którym trzeba było się “utrzymać”. “Wielu jest bowiem wezwanych, lecz mało wybranych.” To był okres siania i wzrostu. Pamiętasz: “Ci, którzy sieją we łzach, żąć będą w radości”? To była myśl, która dotknęła nas głęboko w Rzeszowie. Dzisiaj wydaje mi się, że w jakimś sensie spodobaliśmy się Panu niosąc tę świecę przez basen termalny i przyjął nas do terminu, gdzie nie jesteśmy już wystawiani na te próby podstawowe, lecz – pomiędzy lekcjami – już skierowani do pracy w winnicy Pańskiej, na pierwsze zbiory. Och, jak dobrze mieć już te egzaminy wstępne za sobą i być w bezpiecznych murach Kościoła. Wydaje mi się, że teraz Pan pozwala nam korzystać swobodnie z darów sakramentu Małżeństwa, jak z jakiejś zdobytej kompetencji, której już nie sposób utracić. Albo, że powierzył nam poletko, bo w małym byliśmy wierni i spodziewa się zysku, gdy wróci.

I właśnie przechodząc do Twojego listu – mam wrażenie, że jesteśmy na początku nowego rozdziału, w kolejnej klasie, może teraz już na fakultecie. Chociaż, tak jak Ty, podchodzę do tego ostrożnie i niczego nie przesądzam. Chcę przede wszystkim nie przeszkadzać. Przyglądam się tej fali zdarzeń i natchnień, która dla mnie wezbrała i przyszła z Nowym Rokiem. Trochę, jak gdyby Ktoś wartkim, widać, że zaplanowanym, dobrze zorganizowanym działaniem zmieniał scenografię dookoła nas nie zważając, że stoimy pośrodku sceny. Jak gdyby po prostu zapomniano nas poinformować o planowanym przemeblowaniu duchowym, albo jak gdyby informacja ta wisiała od zawsze na tablicy informacyjnej w głównym korytarzu (“Zaufaj Panu!”), a my dawno tam nie zaglądaliśmy sądząc, że to stara gablota. Wydawało nam się, że jesteśmy w środku poważnej gry, przeżywaliśmy swoje dramaty, a okazuje się po raz kolejny, że to tylko była próba, którą można przerwać ot tak. “Przepraszam, przepraszam… czy można prosić… żeby się tak przesunąć… o, tak troszkę… na bok może?” Spod nóg wyciągają nam dywany, na których stoimy, zmieniają tło, palą i gaszą światła, pracownicy techniczni Niebieskiego Jeruzalem potrącają nas dobrotliwie, ale to zrozumiałe – w końcu przenoszą ciężkie skrzynie z łaskami i lepiej się im nie plątać pod nogami. Wszystko jak gdyby rozstawiane jest, aranżowane całkiem po nowemu. Dla nowego aktu. I my pośród tego właśnie – stoimy, przyglądamy się i z uśmiechem lekko nie dowierzamy. Czekamy na scenariusz.

Zatem, dziękuję Ci, że jesteś w tej Szkole ze mną, że związałaś się ze mną tym wiecznym węzłem Małżeństwa i teraz razem, jak jedno, czynimy wszystko. To tak wielka łaska, cud i szczęście.

Cytaty z książki In sinu Jesu, które podałaś… co tu dużo mówić – wstrząsnęły mną. Uzmysłowiły mi one, że to co opisałem akapit wyżej nie jest wcale przesadą. Nurt życia duchowego jest rwący choć bezszelestny. Może dlatego w tak wielu sprawach mamy wrażenie, że pomimo tego, że realizacja pewnych pragnień i przeczuć jest tak mocno contra naszym obecnym usposobieniom, przyzwyczajeniom, to jednak czujemy się wciągani, porywani, trudno się oprzeć. Żartobliwie mógłbym rzec i tak szorstko, po męsku, tak jak lubię, że Bóg ma do nas ogromne zaufanie i cierpliwość, ale też nie będzie się certolił i najpierw nas prosi po dobroci, abyśmy poszli po schodach do góry, a jak zwlekamy, płaczemy, zajmujemy się sobą, to nie zważając już zbytnio po prostu bierze nas, jak małe szczeniaki za grzbiet i wynosi z piwnicy na światło. Ale wiem, że Tobie to porównanie zapewne nie przypadnie do gustu, jakoby nie uwzględniało wolnej woli i współpracy z łaską, to jednak chciałbym widzieć w nim trochę takiej prawdy, że Bóg zna nasze serca i najgłębsze pragnienia, i gdy sami stajemy na przeszkodzie sobie i Bogu w tym przylgnięciu, to On działa poniekąd za nas, nie wbrew-nas, ale właśnie w naszym najlepszym imieniu.  Tak czy owak, to porównanie chyba i tak jest lepsze, niż to z travelatorem (ruchomym chodnikiem), bo przynajmniej są zwierzątka, które tak kochasz?

“Szczęśliwi, którzy mieszkają w domu Twoim, Panie, 
wszak ustawicznie mogą Ciebie chwalić.”

Wymienię hasłowo kilka spraw, które zwracają szczególnie moją uwagę. Wszystkie te cytaty bez wyjątku są niezwykle poruszające i nie ma potrzeby ich przywoływać w całości, dlatego skupię się tylko na poszczególnych zdaniach, które dla mnie są najmocniejsze.

(…)

Ja też, najdroższa Żono, niewiele z tego tak naprawdę i po ludzku rozumiem, ale jestem tak pełny radości. Bóg przygotował nas dla siebie: użyźnił, zasiał, zrosił, dał wzrost, a teraz chce zbierać. I choć we mnie – rzecz jasna, bardzo trudno byłoby tego uniknąć – jest wątpliwość, że to wszystko ułuda, a nawet więcej o czym nawet bałbym się wspomnieć, to jednak… przecież od tak dawna czuję przynaglenie, pragnienie aby tak – zdecydować się, wybrać, obrać, podporządkować Bożemu dziełu radykalnie. Bardzo nieśmiało chciałbym powiedzieć, że tak – na tyle, na ile jest mnie we mnie, to jestem już gotowy, przede wszystkim chcę, a to chyba już bardzo wiele. Resztę – ufam – da Bóg w swoim czasie. Zatem – tak czyńmy, jak napisałaś, żyjmy już tak, jak gdyby to już było naszą codziennością  i śmiało wybierzmy Boga, aby nie stać Mu na przeszkodzie posługiwania się nami wedle swojej Świętej Woli.

Jeszcze odnośnie Twojego lęku – wiesz, to co napisałem powyżej jest jednak czymś innym niż lęk przed marnowaniem czasu, sił i obrazą Boga. Naprawdę, nie umiem sobie tego wyobrazić, a wysilam się mocno. Ostukuję te słowa, ale są jak puste cymbały – nie ma w nich treści. To jak te jajka, co ostatnio gotowaliśmy – mają tylko skorupkę i nic więcej. Wydmuszki. A wyglądają tak samo, nieodróżnialnie. Rozumiem same lęki, ale są one dla mnie całkowicie obce. Może oprócz jednego dotyczącego (…). Jednak chyba nie przybiera on takiej formy, jak u Ciebie. Bardzo się cieszę, że tak przemówiły do Ciebie książki o. Hieronima i o. Chapmana. Pewnie trzeba będzie do nich wracać. Cieszę się, że znalazło się tak mądre lekarstwo na Twoją chorobę skrupułów i lęków, tak solidne i trzeźwe. Sam wielokrotnie pragnąłem, ażeby był ktoś na świecie, kto spisze i odpowie na te Twoje zmartwienia, ale też ufałem, że stanie się to w swoim czasie.

Módlmy się o mądre oczy serca, które będą widzieć wolę Pana Boga, o odwagę do podążania za Nim i łaskę potrzebną nam tak bardzo, gdy już wkroczymy na Jego drogi.

Twój chory i kochający Cię Mąż,

R.

(18.02.2024 rok)