czekamy

ptaszkowie

List do Michała

Dobry wieczór,

no, może w końcu się uda! Chodzę już od tygodnia z tym mailem.

Jak się macie w Waszej dolince? Dzisiaj odświeżyłem sobie Twojego maila sprzed 3 lat, kiedy kupiliście dom na wsi i wysłałeś okólnik. Pamiętam też i nasze początki, nieśmiałe bardzo, jakoś inspirowane Waszym trudem. I dzisiaj już wszyscy siedzimy na swoim, wrastamy w ziemię, z czasem nabieramy ciężaru, stajemy się „stąd”, a wszystko w swoim tempie, ani za szybkim, ani za wolnym, takim właśnie jak ma być – mozolnym i obiektywnym, nie dającym się poganiać ani nie zważającym na nasze zadyszki. Nasze bycie musi dojrzeć, by mogło – jeśli Bóg da – za 50 lat nabrać tej gęstej jakości, żeby ktoś mógł powiedzieć „to jest ziemia naszych ojców”. Żeby mówiąc tak, to naprawdę coś znaczyło.

Nie mieliśmy chyba nigdy okazji porozmawiać o odchyleniach duchowych, którym ulegamy – ja, my i Ty, Wy. Stąd od zawsze było dla nas jakąś tajemnicą co wyście za jedni. Oczywiście żarty… ale faktem jest, przyznasz, że nigdy nie mieliśmy sposobności poznać się od tej strony. I w zasadzie dobrze, bo to właśnie jest znakiem zdrowia tej relacji, że nie spieszy się ona donikąd, lecz kroczy swoim życzliwym tempem. I paradoksalnie, jak się w to wmyślić, to właśnie dlatego o wiele bardziej czujemy z Wami nieproporcjonalnie silną relację na planie duchowym – a tam rzeczywistość ma to do siebie, że jest o wiele trwalsza i solidniejsza – niż chyba materialnym (jakkolwiek by to nie brzmiało). Od dawna przyglądam się i odczytuję tę relację w tym kluczu i uświadomienie sobie tego specyficznego jej rysu pozwoliło mi tę odkrytą modalność zaaplikować w innych miejscach życia (a chociażby od samego początku w naszej wspólnocie karmelitańskiej), przez co zostały one uwolnione od nadmiaru wyobrażeń, oczekiwań, rozczarowań, a w to miejsce podporządkowane rytmowi, w jakim postępuje łaska, widzeniu wdzięcznemu, gotowości do pomocy, służby i udzielania się. 

Ale do brzegu. Napisałeś zdanie, od którego chciałbym zacząć: „wiesz, że ja też kiedyś lubiłem [posłuchać G.R.]”. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, że lubiłeś, albo może uciekło mi z pamięci jeśli kiedykolwiek o tym mówiłeś. Niedawno właśnie zadałem sobie pytanie, dlaczego nie słucham już tak dużo, jak dawniej G.R. Bo rzeczywiście tak było, że słuchaliśmy go sporo. I przestaliśmy gdzieś w okolicach jednego wydarzenia, ale myślę, że nie było to ani decydujące, ani nawet przeważające jakąś szalę… myślę, że po prostu coś się wyczerpało w tamtym czasie, podobnie jak wtedy gdy w neofickim okresie nawrócenia słuchaliśmy sporo mało znanego jeszcze wtedy młodego A.S., a później całkiem go porzuciliśmy. Ale to było osobliwie balansowane od samego początku – „na drugą nóżkę” karmiliśmy się Dzienniczkiem Faustyny słuchanym do snu, mistycznymi historiami z Nocnych Świateł z Radia Plus, A.P., niemrawymi jeszcze wtedy felietonami pewnego środowiska, duchowością małych braci i wspólnot jerozolimskich, i rzymskokatolickimi epifaniami, których dostarczały nam architektoniczne – szeroko rozumiane, sensorycznie rozumiane – przebłyski kościoła św. Józefa na Podgórskim Rynku, dostępnego na wyciągnięcie ręki po wyjściu z kamienicy, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Pamiętam błogosławiony czas ŚDM, kiedy Podgórze wyłączone było z ruchu samochodowego – ustał warkot silników, w pracy też miałem całkiem spokojny czas i chyba nawet mogłem pracować zdalnie z uwagi na to, że trudno było się poruszać po Krakowie. To było przedziwne doświadczenie jakiejś nadzwyczajnej zwyczajności, bo – choć bardzo, bardzo wzbraniam się od takich wzniosłych sformułowań z wokabularza charyzmatyków – to nie mogę w tym miejscu nie powiedzieć, że ten transformujący pokój, jaki na mnie spłynął (na nas, bo wiem, że K. także tego doświadczała w swojej, o wiele większej chyba mierze) miał coś w sobie z Ducha Świętego, który się rozlewał, czy też rozpalał, czy też przepełniał i wiał. A może nawet nie miał w sobie „coś”, ale autentycznie był Nim. Używam słów z dużym zakłopotaniem, ale to już 8 lat minęło i do dzisiaj pamięć tego doświadczenia rozciągniętego w czasie na 3-4 dni – jak gdyby słodycz Raju mnie wypełniła – jest tym komponentem fundamentu mojej wiary, który można nazwać jakąś materialną, doświadczoną, przeżytą pewnością. Drugi raz wydarzyło się to na wiosnę i latem 2020 roku, kiedy złowrogi wirus oddał centra miast naturze i ciszy. I o ile ten pierwszy okres lat 2016 – 2017 był anamnezą Raju, zadatkiem ochrzczonych, beztroskim dzieciństwem duszy, która tylko brała i brała, o tyle ten drugi z lat 2019 – 2020 był z Rajem pożegnaniem – dojrzałym, współpracującym, w jakiejś mierze surowym, ale nie gorzkim (jak gdyby stary Tobiasz żegnający młodego Tobiasza przed drogą), bo podjętym dobrowolnie, świadomie i w poczuciu odpowiedzialności. Już wtedy miałem to przekonanie, które się tylko umocniło do dzisiaj, że była to jakaś forma już bardzo konkretnego powołania. 

Na tym też Podgórzu po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o G.R. K. przyszła pewnego popołudnia do domu, bo całymi dniami przesiadywała gdzieś na rynku przyglądając się tym dziwnym sprawom i powiedziała, że słuchała jakiegoś księdza, który „fajnie gadał”. Poszukaliśmy kto to był i tym sposobem stał się on naszym przewodnikiem na pewien czas.

Zresztą i Wy mieszkaliście w Podgórzu – o czym przypominasz w swoim mailu sprzed 3 lat. Znacie ten kościół. Znacie tę przestrzeń rynku, to wspaniałe miasto-w-mieście. Pamiętam, że najgorzej wspominałem msze pewnego księdza, a najlepiej pewnego pokornego, niczym, ale to dosłownie niczym nie wyróżniającego się księdza J. (jeśli dobrze pamiętam), bardzo powolnie i monotonnie odprawiającego Eucharystię i nabożeństwa. Pamiętam siostrę w średnim wieku posługującą do Mszy, bardzo bożą, pożegnaliśmy się z nią czule przed przeprowadzką na nowe miejsce – i ona była w naszym mniemaniu pośrednikiem tej rzeki łask, których tam doświadczyliśmy. Pamiętam kaplicę na tyłach, pamiętam „Chwalcie łąki umajone” wygrywane na trąbce z wieży przez jakiegoś bożego wariata. Tam też miałem okazję jeden jedyny raz poznać G.R., który był na ostatnim przed wyjazdem do pewnego miasta spotkaniu w kamieniołomie. Podszedłem zadać mu żenująco głupie pytanie i… do dzisiaj jestem pod wrażeniem i zainspirowany tym całokształtem, z jakim zostałem przez niego, jako osobę przyjęty na te dosłownie kilkanaście sekund. Sposób, w jaki sformułowałem pytanie mógł sugerować – gdy myślę o tym z perspektywy czasu – że zaraz podzielę się z nim jakimś osobistym doświadczeniem, być może trudnym. A wcale tak nie było, po prostu chyba chciałem być sprytny i zdobyć jego uwagę – co było pomysłem całkiem chybionym; i bez tego zdobyłbym z pewnością jego uwagę w pełni – sugerując, że mam do niego pytanie czy prośbę o poradę, na którą tylko on może mi odpowiedzieć. Co się stało dalej? W mgnieniu oka chwycił mnie za rękę – a dłonie miał tak niebywale ciepłe, rozgrzane – i odsunął się razem ze mną kilka kroków na bok, w trochę bardziej ustronne miejsce, bo na chwilę rozmowy z nim czekało za moimi plecami kilka osób z kolejki. Kiedy już zadałem swoje żenująco błahe pytanie, to – i tu kolejne zaskoczenie – odpowiedź przyszła również w mgnieniu oka, bardzo swobodnie i pewnie, jak jakaś niezwykła oczywistość, ale dopiero dzisiaj wiem, że zdobywana jest za cenę trudu codziennej modlitwy. I ta odpowiedź towarzyszy mi do dzisiaj, w tym sensie była ona prorocka. Pytanie brzmiało mniej więcej tak: „po czym poznam, że wysiłek ewangelizacyjny, który wkładam w jakąś relację [ja, smark ledwo co nawrócony kilkanaście miesięcy wcześniej już martwię się o inne dusze i głowię, co zrobić, aby i one się ponawracały tak jak ja-wspaniały…] przynosi efekt, jest owocny?”. Owocny – to słowo klucz, bo odpowiedź była krótka: „owoce to ty zostaw Bogu. no, idź już, idź”. Poklepał w ramię, może nawet trochę dobrotliwie popchnął do przodu, żeby uciąć już tę arcyważną rozmowę duchową i dopuścić do siebie kolejną osobę z kolejki. I tyle by było G.R. na żywo. 

Kilka miesięcy temu zadałem sobie pytanie, dlaczego nie słucham już jego głoszenia? No właśnie… czy „grunt obrywa się mu spod nóg” w miarę angażowania się w działania zakreślające coraz dalsze kręgi, które pewnie zgodnie nazwalibyśmy liberalnymi? Wyczułem z Twojej wiadomości, że nie jest to Twoja ulubiona alejka na mapie Kościoła. Moja także nie. Dlatego nie będę się skupiał na tym, co – jak się spodziewam – jest dla Nas wspólne. M.M. jest nam znanym publicystą, jeszcze z czasów kiedy w jednym z programów na YT prowadził regularne rozmowy z P.L. Powiem tylko tyle, że poglądy w tym materiale przedstawił w sposób bardzo uczciwy i dżentelmeński, co mi się bardzo podobało. Jest wielu ludzi, którzy nie potrafią się oprzeć pokusie i zapanować nad emocjami, dla przykładu D.M. usilnie się o to stara i jestem przekonany, że jego pragnienie jest uczciwe i boże, ale im wyżej mierzy, tym bardziej małe detale go zdradzają. Czasami jest to tylko zabawne, a czasami szkoda, że ta prawda bez pewnej liryczności (której mistrzem jest dla mnie m. in. P.M., a bardzo wysoko cenię sobie również P.C. – tutaj jednak nie za liryczność, bo tejże chyba brak, ale za umiejętność zachowania proporcji i uczciwość, problematyzowanie w duchu św. Tomasza z Akwinu) spala na panewce ważne kwestie życia religijnego czy społecznego. Takie jest moje zdanie. S.B. kiedyś podobno skomentował jego gorliwość w opowiadaniu o Rycie Trydenckim i jego wyższości nad NOM w taki sposób, że dopiero po ok. 8 latach życia ze wspólnotą tradycyjną powinno się pozwalać tym „nowym” członkom wypowiadać się publicznie. I zgadzam się z tym. Bo dopiero po ok. 8 latach traci się ten ślepy imperatyw grubo ciosanego prozelityzmu. Ale dość już narzekania – i tak robi on dobrą robotę. 

Jednak wracając do G.R. Czy nie mam już czego u niego szukać? Ty napisałeś „wiesz, że ja też kiedyś lubiłem go posłuchać”. Czy z tego mam rozumieć, że już nie lubisz? Przez ponad półtora roku jeżdżąc do Rzeszowa słuchałem codziennie J.P. i temu podobnych podcastów. Nażarłem się tym, jak świnia. J.P. chwali się tym, że prawie w ogóle (jeśli nie w ogóle) nie spotyka osób, które mogłyby mu powiedzieć, że to czego naucza publicznie sprawiło, że ta osoba znalazła się w gorszym stanie, niż była przedtem. To chyba mógłbym być pierwszy, ale może przesadzam. Owszem, zawdzięczam wiele jego nauczaniu i może to tylko efekt przejedzenia się, ale sam też nie wiem, czy czasem nie uaktualnił się jakiś system immunologiczny na planie duchowym, czy nie wdał się z nim w walkę wywołującą jakiś stan zapalny, podniesioną temperaturę, właśnie ten zły stan, o którym wspominałem. I gdy zdałem sobie sprawę z prawdopodobnych przyczyn mojego stanu, to wtedy właśnie do głowy przyszedł mi G.R. G.R., jako miejsce bezpieczne, bo jednak zawsze odnoszące się do Ewangelii – nie do polityki, społeczeństwa, napięć ideologicznych w kulturze, ale tak personalistycznie, do doświadczeń blisko skóry, do miłości stawiającej poprzeczkę wysoko. Bo pomimo tych wielu kontrowersji, które również ja noszę w sobie wobec niektórych jego działań, to wciąż jest on dla mnie ojcem wiary praktycznej i sam nie umiem sobie tego wytłumaczyć dlaczego tak jest. Jest on dla mnie wciąż bardzo ważnym autorytetem, jednym z niewielu, bo większość jest martwych, więc trochę abstrakcyjnych. I spodziewałbym się po sobie, że będzie we mnie jakaś kłótnia, że jakaś kanciastość jego osoby – a do powołania takiego widzenia jego osoby mam w sobie wszelkie podstawy – będzie mi doskwierać, a jednak… nic. Coś jego wizerunek chroni we mnie przed zepsuciem. Darowuję mu błędy, z radością słucham gdy naucza. To bardzo dziwne dla mnie samego.