I
Z początkiem wiosny 2019 roku zamieszkaliśmy na Szujskiego, w pięknej kamienicy w centrum miasta, z wielkim salonem rozświetlanym przez dwa wysokie drewniane okna, z kuchnią z bezpośrednim wyjściem na balkon z dostępem do małego ogrodu oraz sypialnią zawsze ukrytą w półcieniu. Właścicielka mieszkania była bardzo uprzejma i pogodna, chyba nas polubiła, bo nie widzę innego powodu dla którego zgodziła się wynająć nam to mieszkanie w tak przystępnej cenie. A klatka schodowa, przez którą każdego dnia wychodziliśmy i wracaliśmy, była jak korytarz do rajskiego ogrodu – odnowione freski na ścianach i sufitach spoczników przedstawiały bujną roślinność, a ciemne drewniane schody z poręczą i okna wysokie na całą klatkę schodową prowadziły do mieszkania na pierwszym piętrze. To jeszcze nic, bo przecież w okolicy Stare Miasto, Planty, Kleparz, Politechnika, kościółki, architektura, przebłyski wielowiekowej historii. Nadto jeszcze jakaś nieustępliwa świadomość bycia dosłownie w centrum wykraczająca poza wszelką dostępną na ten czas kompetencję rozumienia, wymagająca ode mnie pilnowania się, wytężonej, archeologicznej uważności, obchodzenia się z przestrzenią jak z kruchą gliną, która w nieoczekiwanej chwili może ujawnić coś ze skarbu. Świadomość przywołująca do zdyscyplinowania, szarpiąca za ramię za każdym razem, gdy rutyna i tępa głupota poczynały wkradać się w – co jak co, ale przecież taką samą jak zawsze i wszędzie – codzienność. Ileż to razy – mówiąc Stasiukiem – “krajobraz doznał łaski” pośród tych ulic i pochwytywał mnie, pieczętował – na później, na przyszłość, kiedy dojrzeję do jego rozumienia.
II
Obym nigdy nie zapomniał dnia, kiedy wcześnie rano wyszedłem do pracy i postanowiłem pójść bardzo powoli, a był to upalny lipiec. Byłem wtedy przygnębiony i potrzebowałem przestrzeni nocy – wolnej od ludzkich problemów, wciąż jeszcze śpiącej, nie-rozdzwonionej, nie-inwazyjnej – aby jakaś towarzysząca jutrzniom łaska mogła uporządkować chaos w mojej głowie, spowolnić pęd, w którym nie mogłem nacieszyć się przemijającym latem ani przepływającymi przez palce okolicznościami mieszkania na Starym Mieście. Przed szóstą godziną miasto wciąż jeszcze było niemalże puste. Krupnicza, później Szczepańska – wilgotne od nocnego deszczu, już mocno parujące chodniki i widok na Kościół Mariacki u zbiegu perspektywy. Wszystko jak gdyby w HDR. Dobiegające zza plant skrzypienie pierwszych tramwajów, jeszcze śpiewające, jeszcze słyszalne ptaki, jakiś budzący się ruch dawały kojące wrażenie po prostu nie bycia jeszcze nigdzie spóźnionym.
W tamtych dniach budowałem jeden z biurowców w centrum, z wielkim szklanym dachem. Jeden z etapów prac był na tyle trudny, że przedłużał się, a lipiec należał do najbardziej ulewnych miesięcy roku. Temperatura za dnia sięgała 36 stopni w cieniu. Gwałtowne i potężne deszcze dla roślin i ludzi przynosiły upragnioną ochłodę, lecz dla mnie ich dźwięk zwiastował poważne kłopoty. Wspomnienie strachu i makabrycznej bezsilności jakie odczuwałem tamtych nocy, stało się dla mnie do dzisiaj wyznacznikiem stresu. Każdej nocy deszcz zalewał budynek na trzy piętra w głąb, ścianki z gips-kartonu na już wykańczanych poziomach, podniesione podłogi, a ja w jakimś sensie byłem odpowiedzialny za ten stan rzeczy. Ulewy trwały kilka, kilkanaście dni. Kilkanaście nieprzespanych nocy. Skrajne zmęczenie, które nie mogło nie zaskutkować totalnym rozstrojeniem nerwów.
Usiadłem na kamiennej ławce na Rynku i przez kilka minut mogłem w końcu odpoczywać. Zapatrzeć się, zestroić, popatrzeć w dłonie, wziąć w nie jakąś grudę pokoju. Do pracy wziął się Bóg. Porządkował głowę, ustawiał priorytety, dawał światło, reorganizował duszę, opatrywał rany, pokrzepiał, podnosił na duchu, przypominał kim jestem, co mam, czego nie mam i skąd pochodzą te dary, kreślił horyzont, nadawał proporcje. Znałem już te przedziwne stany, kiedy to, co po ludzku byłoby nieosiągalne, a co najmniej okupione niesamowitym wysiłkiem woli i intelektu, co wymagałoby wielu dni prawdziwego, niezmąconego urlopu od codzienności, w tamtej chwili działo się na-raz i w jednej chwili, równocześnie, wszystkimi kanałami, których przepustowość była nieograniczona.
Dosłownie po kilku minutach zadzwonił kierownik budowy P., a było ledwo po szóstej. Uśmiechnąłem się do siebie, że świat tak ironicznie prędko dopomina się o mnie i przerywa mi to spotkanie z Panem na kamiennej ławce krakowskiego Rynku. Pomyślałem, że gdyby P. wiedział, że teraz wydarza się tak potrzebne, tak wyczekiwane od miesięcy uzdrowienie – a poprzez mnie również części projektu, który nadzorował, na którym mu tak zależało – to z pewnością dałby mi jeszcze chwilę, jeszcze 5 minutek. Ale cóż… najwidoczniej nie wiedział tego. Dzwonił spytać – rzecz jasna, jak co rano, choć zazwyczaj nie o tak wczesnej porze – czy znam już skalę problemów powstałych przez noc i jak mam zamiar zabezpieczyć skutecznie dach przed kolejnymi spodziewanymi ulewami. Ja jednak byłem już poniekąd innym człowiekiem. Nie znaczy to wcale, że znałem odpowiedź na jego pytanie. Ani że ulewy nie przyszły. Ani że budynek nie był zalany jeszcze kilka razy w następne dni.
III
Wraz z obfitością nowego pokoju unoszącą mnie nieco ponad powierzchnię codzienności otrzymałem również dociążające, melancholijne przeczucie nieuniknionej i na trwałe wbudowanej w każdą łaskę straty. Fenomenu muszącego z konieczności towarzyszyć temu w jakimś sensie przytłaczającemu nadmiarowi. W ramach żartu powiedziałbym, że Bóg, gdy rozlewa łaski, to czyni to nieco niezdarnie – jesteśmy jak pisklęta w Jego nazbyt dużych dłoniach, a Jego czułość biegnie nam na ratunek zaraz po tym, gdy sama skruszy nam kości; Jego słowo podpala krzew, który zarazem chroni przed spaleniem.
Wiele rzeczy stało się po prostu nieadekwatnych same do siebie, rozstrojonych ze swoim własnym istnieniem, albo może podniesionych do wyższego wymiaru, gdzie strojone są ich metapostaci. Ja sam w swoich oczach stałem się dziwnie nieadekwatny. Jak w “Ukrytym życiu” albo “Cienkiej czerwonej linii” Mallicka – jeszcze żywy, ale już śmiertelnie zraniony, podatny na pochwytywanie przez wiatr, światło, dźwięk, widzenie, bliskość. Rozpoczęło się moje trwanie.
Pojawił się też jakiś nowy, nieznany dotychczas gest odmowy zachłanności wszędzie tam, gdzie dzieją się sprawy jednorazowe. A coraz więcej spraw ujawnia właśnie takie swoje oblicze. Najpełniej jest ich w małżeństwie. Och, jest ich miliardy i czasami już po prostu nie mogę. Z najsłodszych chwil wybieram i odkładam część każdej z nich na poczet przyszłego głodu, na czas spodziewanej, nieuniknionej samotności – co po prawdzie jest ćwiczeniem abstrakcyjnym, a sama realność tego czynu dalece wątpliwa i weryfikowalna. Przypominać może bardziej lekkoduszne, pobożne życzenie, bądź wyraz przywiązania do pewnej idei, czy praktykę duchową, chyba też trochę taką pozę, choć zdaje mi się jednocześnie autentycznie, dramatycznie ciężką i desperacką.
To trochę tak, jak gdy ktoś fotografuje gromadę przyjaciół w jakimś wspólnotowym momencie. Do tego gestu dobrowolnie wyrwie się osoba, dla której najwyższym obowiązkiem jest to, co dla innych może być co najwyżej naiwnym złudzeniem. Mianowicie, że fotografia ta – jak sakrament, ale analogicznie we właściwej sobie materii – sprawia to, co oznacza. Inaczej mówiąc, że fotografia jest czymś istotnie więcej, niż tylko tym obrazem. I być może nawet tak jest. Potrzeba pewnej liryczności, którą u siebie doprowadzam chyba do granic irytującej przesady, chorobliwej maniery, aby móc się w tym odnaleźć na poważnie, rozścielić to widzenie przed sobą szeroko. Kto inny jednak zapyta… czy w ogóle warto? Bo przecież na fotografii nie ma siłą rzeczy tego, kto ją wykonuje, a więc brak w niej podstawowej pełni, w której sama szuka potwierdzenia, którą stara się uchwycić i ochronić przed zapomnieniem. Nie zrozumie tego ten, kto z natury nie jest tą osobą – że jest to ból i poświęcenie zarazem. Inny powie zaś, że marnotrastwo, a nadto zniewaga, która tkwi w samym tym zuchwałym i wścibskim zamiarze, gdyby przyjrzeć się mu z innej perspektywy. Bo jest to zamiar heroiczny i awangardowy, który nie może się wydarzyć bez uszczerbku dla każdej z tych unikalnych chwil, darowanych chyba przede wszystkim dla intymnego uczestnictwa. Uczestnictwa właśnie, a nie obserwacji. I nawet mógłbym się zgodzić, ale… co jeśli ktoś czuje trwałe przynaglenie właśnie do tego ryzykownego, pionierskiego zadania bycia kronikarzem łaski?
A więc mam na myśli czynienie takiego gestu, który daje odpór pokusie zatrzymania dla siebie wszystkiego dobra, które jest w zasięgu, nasycenia się nim teraz, spalenia się w nim. Gest wychodzenia z płonącego krzewu, który w tej samej chwili pali–się i spala–się, i chce nas właśnie mieć w tym spalaniu, bo być może o to chodzi najbardziej. Być może. Choć czuję przynaglenie do czego innego, do przekornego wychodzenia na zewnątrz, aby jednak też się trochę poprzyglądać z dystansu, zachować w pamięci, no właśnie – odłożyć na później, nie przejeść. Ale tym samym nieodwracalnie wyłączając się z tego palenia–się i spalania–się, z tej konkretnej przestrzeni, gdzie łaska żyje pomiędzy ludźmi. Nie bez zysku jednak, nie bez zysku, bo czy aby nie wychylając się gdzieś w nie-trwanie, w bezczas?
IV
Wydaje mi się też, że w jakimś głębokim sensie jest to gest postny, dający świadectwo niezawłaszczającego przywiązania do daru – a przynajmniej świadomości, że nie byłoby daru ani w ogóle niczego bez Tego, który obdarowuje. Myślę też, że zawiera w sobie coś z dynamiki ofiarniczej. Pomimo iż – pokornie i szczerze, a nie pozornie – odmawiam sobie i nie nasycam się w pełni wewnętrznym życiem chwili, z góry przeznaczając jego część na ofiarę, to jednak znajduję siebie po stokroć obdarowanym zwrotnie w tej przedziwnej transakcji.
A może to abstrakcyjne ćwiczenie się w stracie jest jedynie osobliwą modlitwą wdzięczności, która znajduje mnie przygniecionego świadomością darów, pobitego aż do łez, przestraszonego ich ogromem, zawieszonego na tak cienkiej niteczce mającej swój początek u Boga, o którym wiem tylko i aż, że Jest? Z punktu widzenia hojnie pobitego żebraka, praktyczną zachętą do wdzięczności nie jest bowiem błogie, podnoszące miłosierdzie – jakiego bez wątpienia dostępuję będąc tak cudownie, tak lekko przywoływanym do przedziwnych światłości (phainein – epifania) – ale raczej twarda i autentyczna groza ciemności, która monotonnie odsłania się wciąż i wciąż, i wciąż. Coraz dobitniej unaocznia mi się, stawia przed oczy i grozą przejmuje coraz to doskonalsze odsłanianie się prawdy o grzechu – moim, i tym dookoła. To właśnie ten obraz budzi wdzięczność, ale nie słodką, a wytrawną, cierpką. Doświadczanie bycia w mocy złego, który jest pokonywany Mocą Chrystusa może stać się odpowiednią – bo bliską, codzienną i zrozumiała – metryką wyznaczającą miarę mojej dziękczynnej odpowiedzi. W ten sposób głębokość rozpoznania grzechu staje się miejscem obfitości łaski. To jest rzeczywistość bliska żebrakom, to jest ich czarny chleb. Wdzięczność z gatunku Otto’wskiego misterium tremendum et fascinosum.
Mt 12, 28-29
Lecz jeśli Ja mocą Ducha Bożego wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło do was królestwo Boże. Albo jak może ktoś wejść do domu mocarza, i sprzęt mu zagrabić, jeśli mocarza wpierw nie zwiąże?
Nie wiem, dlaczego tak długa jest ta lekcja botaniki zła, przyglądania się korzeniowi ciemności, krzyczenia do mnie grzechu z wewnątrz najpowszechniejszych i banalnych doświadczeń codziennego życia. A jednak wciąż dawkowana jest mi groza i to coraz większymi zbitkami, jak gdyby po to, aby pobudzić we mnie tym trwalszy apetyt do czegoś przeciwnego. Przedziwna to praktyka, ale to chyba działa.
V
Następnego roku po tym, kiedy przydarzyły się problemy na budowie, 13 marca planowany był wernisaż wystawy K., który kolidował z uroczystością przyjęcia jej do straży NSPJ wyznaczoną na ten sam wieczór. Pamiętam, że K. już zawczasu mówiła, że Pan Bóg coś wymyśli, abyśmy nie musieli jechać na wernisaż. No i wymyślił… na pustych ulicach i placach czuliśmy się jak partyzanci, poruszaliśmy się szybko połykając kolejne ulice – Rajska, Garbarska, Łobzowska, Biskupia, kościół św. Franciszka Salezego. Gdy wróciliśmy do domu, tym razem to świat był już inny.
Kilka dni później Krupnicza i Rajska całkiem opustoszały. Wyszedłem do sklepu i spotkałem kota leniwie idącego środkiem jezdni. Cisza bez samochodów i turystów odkryła warstwę dźwięków, które zapewne każdego dnia płynęły podskórnie zmarnowane, niezauważone. Siedzieliśmy na balkonie czytając książki, pijąc przeróżne napary, patrzyliśmy i słuchaliśmy jak rzęsisty deszcz pobłyskuje w słońcu. Nowa budowa na Zabłociu szła wyjątkowo, wręcz niemożliwie dobrze. Ulewy nie były już zwiastunem kłopotów, a raczej rajskimi epifaniami, które przytłaczały obfitością szczegółów, zajmowały całe połacie duszy. Na Loretańskiej poznaliśmy Boga prostego, bliskiego, pokornego. Mała wspólnota mnisza, niewielki toskański kościółek z wnętrzem ukrytym w półmroku i z sękiem w ławce przypominającym kontur małego jeża zwiniętego do snu, na widok którego nie raz skrycie śmialiśmy się do siebie w trakcie nabożeństw; ze skromnym drewnianym wyposażeniem i pokornym, delikatnym, ale też mocnym królewską godnością obrazem zwiastowania w głównym ołtarzu. Wszystko to było jakby centrum tego raju, jego kaplicą w samym środku ogrodu, źródłem, z którego wypływały strumienie pokrzepiającej wody. Ach, ileż słodyczy i łaski tam zaznaliśmy, ile wzruszeń duchowych, formujących, przekuwających stop serca, przygotowujących na dalszą drogę.
Wtedy, ni stąd ni z owąd, zacząłem przeczuwać, że ta obfitość łask jest nazbyt hojnym wstępem do jakiegoś pożegnania. Mniej więcej taki obrazek: sierpniowy wieczór, ostatni dzień żniw, już zmierzcha, czerwieni się horyzont za linią brzóz, granat nieba poczyna od wschodu nasuwać się jak kołdra nad pola, wiejscy biesiadnicy jeszcze ucztują po pracy, wesoły gwar roznosi się po gospodarstwie, ja jednak słyszę go już z oddali – bo Pan skinął na mnie, zawołał do izby na tyłach domu, abym w Jego obecności zaciągnął sprzączki w plecaku, rzucił jeszcze raz okiem dookoła, spamiętał wszystko takim, jakim jest, ten ostatni raz. Nikt nie wyrusza przed nocą, a jednak zmierzch czy noc – taka czy inna – będzie mi towarzyszyć już do końca. Tak wyglądało powołanie.
Bo tak należy powiedzieć – pierwsza połowa 2020 roku, a szczególnie pandemiczne cztery miesiące były dla nas niezwykle troskliwym i czułym, wyciskającym łzy pożegnaniem z rajem – w dużym stopniu ziemskim, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że też w jakimś sensie wychylającym się ku Miastu Bożemu.
VI
Bóg w swojej łaskawości udzielił mi jeszcze jednego, nieocenionego daru – przeżywania tego wszystkiego w organicznym związku z czasem. Co przez to rozumiem? Bez nadmiernego pośpiechu i łapczywości, bez cienia wrażenia ulotności, że coś z tych rzeczy mnie wyprzedza i umyka, przecieka przez palce. Jak gdyby w idealnie zharmonizowanym tempie przyswajania tego, co się dzieje, tempie dojrzewania do rozumienia, pojmowania, smakowania, lecz też bez przystanków dłuższych, niż według bożej mądrości konieczne. W jasności, ale nie jaskrawości. Bez grama przymusu, a jak gdyby w oczekiwaniu na moją zgodę, która nigdy nie przychodziła przedwcześnie ani za późno, jak gdyby w samą porę. Nieustannie wiedziony – żwawo i solidnie, bez oglądania się, ale też bez żalu czy zagapienia. To było przedziwne, bo prawdziwie żywa i niczym niezdeterminowana – a jednak jakby Bogu znana w Jego mocnej dobroci – dynamika tych wydarzeń i moje w nich dobrowolne uczestnictwo były zawsze w harmonijnej (nie równoważnej, ale właśnie harmonijnej) proporcji i łączności. Jak gdyby cały ten czas rozpisany był z góry dokładnie i do ostatniego szczegółu, ale równocześnie jak gdybym to ja sam decydował i w pełnej wolności podejmował każdą jego cząstkę na miarę dojrzałości w danej chwili. Boski nauczyciel przedziwnie mnie prowadził – poprzedzał i postępował za mną.
Kiedy zadzwonił do mnie J. byłem wtedy w samochodzie, w połowie drogi na Zabłocie, gdzieś koło Ronda Mogilskiego. Decyzję o przeprowadzce do Rzeszowa po 13 latach mieszkania w Krakowie przyszło mi podejmować w pełnym zawierzeniu Bogu i ludziom, których do nas posłał. Była to moja pierwsza decyzja podjęta w tak pełnej zgodzie, ufności i jasnej świadomości tego, co się właśnie wydarza, w czym uczestniczę. Przyglądałem się jej i w niej byłem. Zważywszy na nasz ówczesny sposób życia pamiętam, jak zaskakująco była ona lekka i słodka, co najmniej jak gdybym był w stanie znieczulenia wszystkich instynktownych reakcji obronnych, oczywistych w sytuacji stanięcia przed czymś tak nowym i niepewnym, a nawet… bezsensownym i przecież w żadnej ludzkiej mierze koniecznym. A jednak – Anioł przykrył skrzydłem albo Matka Boża sukienką i stało się, że już miesiąc później mieszkaliśmy w Rzeszowie, na zadbanym osiedlu na górce, pośród życzliwych sąsiadów, niedaleko skromnego Karmelu, do którego zaprowadziła nas ta sama Pani Loretańska, która przez miesiące słuchała moich modlitw: “Panie, powołaj mnie do swojej służby, daj mądrość abym ją rozpoznał i odwagę, abym ją podjął”.
Tak, to było chyba owe towarzyszenie Pana, które, jak się spodziewam, jest jednorazowe, lecz pełne po brzegi. Po to dane, aby wracać do niego pamięcią na wygnaniu, podczas trwania, bo następny raz będzie go można zasmakować dopiero po śmierci.
