– Ale zostaw, nie myj.
– Dlaczego? Przecież wychodzimy już.
– No właśnie dlatego. Bo wychodzimy. Trzeba zostawić tak właśnie jak jest. Na stole. Niech sobie stoi.
– Dobrze, chodź się ubierać.
– A wiesz dlaczego tak trzeba?
– Nie wiem. Opowiesz mi po drodze. Chodź się ubierać. Nakarmiłeś psa?
– Zawsze powinno się tak zostawiać coś. Z myślą o tym, który przyjdzie pierwszy do domu, gdybyśmy na przykład zginęli w wypadku. Daj Bóg we dwoje. Wtedy ktoś, w którymś momencie przyjdzie do domu, wejdzie do kuchni i jeśli zachowa odpowiednią ostrożność, to przez chwilę będzie mógł uczestniczyć w czymś niezwykłym.
– A mamusia zawsze wszystko sprząta, jak wyjeżdża albo wychodzi na dłużej. Mówi, że należy zostawić tak dom, żeby nikt nie musiał po tobie sprzątać, mordować się. Żeby już miał posprzątane, żeby mu nie robić kłopotu. Co najmniej tak, jak gdyby miał się od razu wprowadzić i zamieszkać w jej miejsce. Albo biurko w pracy – na koniec dnia układa wszystkie przyszłe skierowania jedno na drugim, w kolejności przyjęć, tak że wystają tylko nazwiska i pesele. I na kupkach – najpierw staruszkowie rzecz jasna, później po znajomości: biedni i bogaci – ci ostatni najmniej nawykli do chorowania i ponoć bardzo cierpią, gdy muszą czekać – a później już za kolejnością: głowy, brzuchy, serca. Logika miłości, jak u ewangelicznego rządcy. I tak to zostawia, żeby na drugi dzień ktoś nowy od razu wiedział, co i jak ma robić. Żeby nie musiał szukać, dzwonić, pytać. Nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze na wszelki wypadek zostawiała jakieś słodycze, żeby mu było miło, gdy będzie wrzucony znienacka w nowe obowiązki, żeby ją zastąpić. Trochę, jak u Bernanosa: “jedynym znakiem życia lub śmierci zakonnicy winna być tylko mała zmiana w rozkładzie zajęć i modłów w chórze”.
– Tak, ale tak realizowane życie ukryte nie wydaje mi się niczym istotnie innym od tego, o czym ja myślę. To w końcu ta sama troska o drugiego, jedynie w dwóch obliczach. Ja mówię o trosce, która dla dusz ostrożnych i niespiesznych przygotowuje w jakimś sensie pokarm, wręcz ucztę. Wejść do takiej kuchni i zobaczyć na stole dwa małe, białe talerzyki z okruszkami chleba, dwa gliniane kubki po kawie, każdy ustawiony uchem do prawej strony, tak jak zostały pozostawione. Z boku woskowa świeca odpalana każdego poranka do jutrzni – światło Chrystusa. Niedosunięte do stołu krzesła. Myślę, że taki gest to też troska. Tylko o co właściwie? Wyobrażam sobie, że ten ktoś chodzi po kuchni jak gdyby na palcach, pośród tej przedziwnej naszej obecności-nieobecności. Powtarza cichutko: “jeszcze tu są, jeszcze tu są”. Z ostrożnością, żeby nie spłoszyć nie wiadomo czego, ale właśnie w tym rzecz, bo ten horyzont – tym gestem celowo niedomknięty w jednym miejscu – wychyla się ku wieczności i jest tajemnicą, i nie wiadomo do końca co tam jest, więc ostrożność jest jak najbardziej wskazana. W zasadzie do tej uczty potrzebna jest dyspozycja bardzo podobna do tej, która umożliwia adorację – jakaś przenikliwość serca, które jest oczami, które wsparte rozumem sięga poprzez materię do nadprzyrodzoności, ale nie tak, ażeby tę materię ignorować jak jakiś pozór, ale właśnie widzieć w niej najpełniejszą – bo wzbogaconą po brzegi – realność. Widzieć materię uspokojoną, uzgodnioną z duchem, która nie ma już pretensji do niczego innego niż tylko do adoracji, której celem jest tylko to jedno niepowtarzalne nakarmienie duszy wchodzącej i naruszającej tę misteryjną przestrzeń. To jest właśnie ta uczta, którą zastawiamy. Trochę to analogiczne do sytuacji, w której cząstka elementarna zostaje naruszona obserwacją i jej falowa postać utrwala się w jednym jedynym, konkretnym stanie, w intymnym akcie splątania z tym, który wkroczył w rzeczywistość. I to wszystko przecież zaraz przepada, ulatuje, rozbłyska i znika – ale może, gdy trafi na jakiś detektor, na duszę światłoczułą, to naświetli jej pamięć tym ostatnim gestem troski. Kwantowe paradoksy są tak katolickie.
– Dobrze, to spiszesz sobie to ładnie wieczorem, a teraz jeszcze musimy pojechać na pocztę.
