4 listopada 2023 roku
Naucz nas liczyć dni nasze,
byśmy zdobyli mądrość serca.
[Ps 90, 12]
Najdroższa K.,
autentycznie nie mogę wyjść z podziwu, jak wielkie szczęście jest naszym udziałem we dwoje. Kiedy tylko dotknę myślą tego nerwu świadomości, to jak gdyby odskakuję porażony prądem, jak gdyby jakiś święty ogień nie tyle płonął, co buchał, wyrywał się i trawił, pożerał w wielkim dynamicznym wysiłku będący w centrum kryształ szczęścia, ześlizgując się jednocześnie z jego krawędzi, nie mając się czego uchwycić. To takie bolesne zmaganie dwóch materii, które – równowieczne – pragną się przeniknąć. Ktoś jak gdyby mówi wtedy do mnie: “nie zbliżaj się, bo umrzesz – musisz się ugiąć, bo nie na twoje siły to zmaganie, to nie twoja rzecz to Boskie wytapianie, przekuwanie, oczyszczanie światła. Odsuń się, bo większe niż ty dzieją się tu misteria”.
I tak oniemiały stoję i przyglądam się – ostatnio przede wszystkim naszemu domowi, który jakimś cudem wyłonił się w świecie i wydaje się być tym, właśnie tym miejscem, którego – nie wiedząc nawet jak bardzo – szukaliśmy. Przyglądam się cudowi zdrowia i sił, które pozwalają nam pracować wokół tego doczesnego dobytku i dzielić się z innymi otrzymaną łaską, nieumiejętnie wciąż i niewystarczająco, ale chociaż tak, chociaż tak. Przyglądam się cudowi dobrobytu, który dzięki wysiłkom naszych rodziców i przodków jest dzisiaj dla nas tak łatwo dostępny. Przyglądam się technice, która tak wiele ułatwia, umożliwia, sprawia wygodnym, cichym, nie zasłaniającym. Pokojowi w naszej ojczyźnie, który dziś nie jest tak oczywisty. Przyglądam się też szumowi rzeki, miarowemu tykaniu zegara, niezmordowanemu szczekaniu psów gdzieś w oddali. Lepkiemu światłu, które w jesienny wieczór wybarwia sytymi kolorami daleki i bliski krajobraz. Wydaje mi się, że to takie fajerwerki zbytku, wystrzeliwane już bez synchronizacji, byleby jeszcze; nie mająca już miary hojność natury; tak cenne jeszcze do niedawna i skrzętnie dawkowane epifanie teraz rozdawane za bezcen, jak gdyby dzieci dorwały się do koszy i beztrosko opróżniały je z nadmiaru tego wszystkiego, co pozostało po lecie.
Ta ostatnia myśl przybiera jeszcze taką formę: wyobraża mi się średniowieczny rynek jakiegoś włoskiego miasta, przemęczony upałem i wieczornym festynem, z ozdobami porozrzucanymi beztrosko po placu, z pijanymi, sytymi ludźmi śpiącymi oparci o nagrzane mury budynków. Gdzieniegdzie słychać jeszcze wystrzały petard, całkiem pozbawione kontekstu, jak gdyby desperackie, choć z góry daremne próby przedłużenia tego, co nieuchronnie właśnie w tej chwili, właśnie w tej przemija. Właśnie to przemijanie interesuje mnie najbardziej, bo jest ono tak do bólu realne, cierpliwie i metodycznie rozciągnięte w czasie, tak nieustępliwe, nieubłagane, bezkompromisowe, i w tej swojej solidności tak centralne dla uchwycenia istoty powinności moralnej człowieka. W ogóle interesują mnie wszystkie uparte formy cierpliwości, które to – kiedy dobrze przyłoży się ucho – można usłyszeć co najmniej tak, jak widzi się migoczący kurz unoszący się w powietrzu oświetlonym wąską strużką światła. Można usłyszeć, jak teraźniejszość ociera się o przeszłość i w tym ścieraniu pył opada na naświetlające się klisze pamięci, czyniąc je już na zawsze jak gdyby niewyraźnymi. W tym włoskim miasteczku w dolinie słońce właśnie zmierzcha i pomimo jaśniejącego wciąż pastelowym błękitem nieba, w uliczki miasta wkracza wilgotny chłód przypominający o nieustępliwości powszedniego życia. Ktoś śpiący na schodach katedry odruchowo naciąga na siebie płaszcz. Melancholia. Melancholia, to taka nieco lepka i pachnąca spiżarnia, w której trzyma się przetwory – truskawkowe, pomarańczowe, imbirowe powidła, którymi w zimowe wieczory smaruje się naleśniki w jasnej, ciepłej i drżącej pod naporem nocy kuchni.
Zima w tym roku przychodzi bardzo łagodnie, wrasta jesienią stopniowo, właśnie tak, jak powinna. Albo to my już uzgodniliśmy się z czasem tu na wsi i spacerujemy z porami roku miarowo, rytmicznie, bez pośpiechu. I ja, w tym przyglądaniu się, gdzie nie spojrzę, wciąga mnie zachwyt. Mógłbym chyba nawet powiedzieć, że staje się to już uciążliwe – ta niemożliwa do wyzbycia się podatność na melancholię, przez którą czuję się niemalże nieustannie podrażniony, ciągle przywoływany do stóp majestatu Boga, aby tam być naświetlanym, prześwietlanym przedziwnym światłem tajemnicy, która nie odstępuje mnie nawet o krok. Chociażby, weźmy dla przykładu… Twoje pogodne śmianie się przy mnie, które jest dla mnie niemalże skandalem szczęśliwości. Jak wielce nieprawdopodobne jest, że to w ogóle możliwe! Bo czy znasz przepis na taką bliskość między dwojgiem ludzi, aby spontaniczność tej miary mogła naturalnie zaistnieć? To prawie niemożliwe, że tak bardzo się kochamy, że to nam-się-udało – o ile można tak powiedzieć. Bo gdyby to porównać do tworzenia jakiegoś rozległego dzieła, to przecież na każdym etapie byliśmy wiedzeni jedynie niemalże cieniem intuicji, nigdy nie wiedząc ani nawet nie spodziewając się, czym owo dzieło miałoby ostatecznie się stać, ucząc się go samemu w miarę uczestniczenia w jego tworzeniu. Bo przecież każdy dzień jakoś się w nim zawiera, każdy w takiej samej mierze, a tych dni już tak wiele. I że one wszystkie naplotły się na nić, która jest tak silna i zdobna, a nie rozpadły się w bardziej prawdopodobnym chaosie, złu i chorobie. Wielkie szczęście!
Kochana K., w dzień Twoich urodzin jestem Ci tak bardzo wdzięczny za gorliwość Twojego nawrócenia, którą pielęgnujesz w sobie. Bez tego nawrócenia, bez Twojego “fiat” nie byłoby Nas. Często myślę, że bez Boga zgotowalibyśmy sobie piekło, realne piekło. Dziękuję za Twoją mądrość serca w decyzjach i czynach, które wymagają od Ciebie tak wiele odwagi, które każdorazowo są sprawdzianem Twojego zaufania Jezusowi. Wiesz o czym mówię – o tych nawet najdrobniejszych decyzjach, które tyle wymagają dojrzałego zaufania do Boga, rezygnacji z siebie, oddania się na pozorne zranienie. Ostatnimi czasy najbardziej jestem czule dotknięty Twoim radykalnym dbaniem o to, abyśmy się nie o nic nie kłócili, aby słowa, które do siebie wypowiadamy były pełne szacunku i dobra, nigdy zbyt głośne. Aby każdy wieczór i noc były wspólnym, czułym schronieniem dla naszych zmęczonych ciał. Chociaż to bardzo intymne, to ja przecież wiem o tym, jak wiele Bogu już oddałaś, bo świadczy o tym dojrzały owoc, jakim jest Twoja miłość do mnie, to jak w szczegółach się ona realizuje. Wiem o tym, że w zasadzie żyjąc jeszcze w świecie wisisz już tylko na niteczce Jego łaski i tak często drżysz z ludzkiego lęku, ale też wiesz, że nie ma innej drogi. A gdy się o tym pomyśli, to przecież to jest tak skrajnie przeciwne temu, kim potencjalnie byłaś kiedyś, jaką przyszłość miałaś przed sobą, na kogo kształtował Cię świat i otoczenie. To naprawdę nie do pomyślenia, jak daleką drogę przeszłaś! I przede wszystkim masz tę niesłychaną odwagę w sobie, aby prosić Pana o jeszcze surowsze ogołocenie. Wiem, że radykalnie postawiłaś wszystko na Wierze i wiem też, że to właśnie tylko dzięki temu Nasza Miłość do siebie tak pięknie wzrasta i coraz ściślej splata nas w Jedno. Dziękuję Ci za tę wytrwałość, którą mnie niejednokrotnie zawstydzasz. Wiedz, że dostrzegam wiele Twoich wysiłków, które pozostają nienazwane, ukryte. Są one dla mnie najważniejszym świadectwem Twojej świętości i już samo ich obserwowanie umacnia moją własną wiarę, buduje moją solidność. Często myślę sobie słowami św. Pawła, że uczestniczymy we dwoje w dobrych zawodach o świętość. Dziękuję, że jesteś ze mną na tej drodze, moja najdroższa Żono i Małpko.
Panie Jezu, naucz nas liczyć dni nasze. Uczyń nas na swoje podobieństwo – dodaj nam mądrości, abyśmy umieli rozpoznać Twoje drogi, dodaj nam odwagi abyśmy poszli za Tobą, gdy już je rozpoznamy, dodaj nam bojaźni, abyśmy w drodze nie trwonili Twoich darów, dodaj nam wiary, abyśmy przyjęli ubóstwo z Twoich rąk. Ty wiesz, że niczego więcej nie pragniemy, jak tylko Miłości zstępującej od Ciebie. Jej tylko trzeba i ona wystarczy, aby nasze ciche, pokorne i ubogie spojrzenia były naszą małżeńską modlitwą do końca życia.
Twój R.
