czekamy

ptaszkowie

Stella Maris

— a dlaczego Radosław od Maryi Gwiazda Morza? Jak to rozumiesz?

— Przede wszystkim… geometrycznie. Wiem, że to nieoczywiste skojarzenie, ale właśnie tak to przeczuwam. Pozwól, że najpierw opowiem ci o fascynującej mnie prostocie, z jaką przyroda, bez zbytecznego szemrania, bez ociągania się, bez zbędnego sprzeciwu, wręcz w pełnym posłuszeństwie doskonale chwali Boga. Poszukaj psalmu 148, tam na początku jest o tym kilka słów. Wersety 3 — 6.

Chwalcie Go, słońce i księżycu, chwalcie Go, wszystkie gwiazdy świecące. (…) On bowiem nakazał i zostały stworzone, utwierdził je na zawsze, na wieki; nadał im prawo, które nie przeminie.

— Tak, właśnie te. Widzisz, co robią tutaj ciała niebieskie?

— Chwalą Boga…

— Tak, ale jak to robią? Jak to się odbywa? Poprzez co? Jak wygląda mechanika tego chwalenia?

— Wydaje się, że niewiele robią. W zasadzie, to… są, utwierdzone na wieki.

— Właśnie. Są. Utwierdzone na wieki. Związane prawem, które nie przeminie. Proste trwanie bytów, którym nie przypisujemy żadnej woli, które nie posiadają duszy, a jednak, jak gdyby aktywnie chwalą Pana. W tym opisie jest przecież tak wiele dynamiki, kiedy tylko uzmysłowisz sobie, jak poruszają się po precyzyjnie wykreślonych orbitach te materialne giganty, jaki huk musi wydawać ich wędrówka przez przestrzeń, jakie tarcie musi wywoływać opór świecenia. Związane prawem, które my nazywamy grawitacją — dla nich to jedyne przykazanie Boże. I chwalą Boga wypełniając to prawo w prostocie trwania w skali czasu dla nas nieogarnialnej. Żadnego odstępstwa od niego na przestrzeni tylu miliardów lat. Ani o włos. Grawitacja, która jest nazywana oddziaływaniem słabym — bo w porównaniu do oddziaływań silnych, jakie wiążą struktury atomowe jest ona relatywnie słaba — sprzęga najodleglejszych kantorów wszechświata, którzy przewodzą geometrycznym hymnom nie znając sprzeciwu, nie znając grzechu. Bo ja znam grzech, z zadziwiającą łatwością odwracam się od Boga. By posłużyć się tą analogią dalej — ja, siłą woli wprawiam teraz w ruch rękę i podnoszę tę szklankę przeciwko grawitacji, przeciwko temu słabemu oddziaływaniu, które w tej samej chwili rozpięte jest jak namiot na krawędziach czasoprzestrzeni, które poniekąd Jest i czuwa nad procesją tych gigantów, jak reguła zakonna czuwa i powściąga bezwładność braci zakonnych. Zauważ i zadziw się tym — żadna rzecz sama z siebie nie złamie praw Bożych, praw fizyki, jedynie człowiek może to wymóc. Rzeczywistość trwa w chwaleniu Pana, jako w domyślnym stanie. I ja, swoją wolą przełamuję to kiedy chcę. Tak samo jest z grzechem, bo analogiczne do praw fizyki — prawo ducha objawił mi Bóg. I to prawo tak naprawdę uwalnia mnie do poruszania się po tych orbitach, na których będę dosłownie najlepszy — można to rozumieć na dwa sposoby równocześnie: zarówno najlepszy w sensie wejścia na swoje najlepsze miejsce w pochodzie życia, jak i najlepszy w sensie wydania najlepszych owoców ze mnie.

— I może dlatego mówi się, że diabeł tkwi w szczegółach? Bo w szczegółach, jak w atomach, do akcji wkraczają już inne siły, które przełamują monopol grawitacji.

— Ciekawe spostrzeżenie, ale trzeba by je jeszcze rozwinąć… Tymczasem — jakże marzy mi się takie proste trwanie, chodzenie po prostych ścieżkach, najkrótszych drogach, bo idąc dalej za tą analogią może nie wiesz, ale orbity planet są prostymi ścieżkami pomimo tego, że jawią się jako eliptyczne. Wiedziałeś? Nie wchodząc zanadto w szczegóły, to coś, co w naszej trójwymiarowej przestrzeni obserwujemy jako grawitację ściągającą ku sobie ciała niebieskie i mniejsze przedmioty, jest w czterowymiarowej czasoprzestrzeni artefaktem innych zjawisk, ten ruch po elipsie jest jedynie pozorny, a w rzeczywistości jest ruchem po trudnej do wyobrażenia sobie przez nas prostej lub mówiąc inaczej — najkrótszej drodze. Jakoś tak niezdarnie można by to ująć. Sednem myśli jest jednak to, że jakkolwiek by na to nie popatrzeć, to właśnie gwiazdy pełnią służbę Bożą w taki właśnie sposób — poruszając się najprostszymi ścieżkami, jakimi można iść. Służbę najpokorniejszą i niewyobrażalnie poprawną. Minimalizującą wszelkie błądzenie. Droga prawa jest drogą pewną, dobrą, słuszną. Gdyby tak personifikować dalej, to wyobrażam sobie w jakim osłupieniu jest wszelka przyroda, kiedy spogląda na nas ludzi i zadaje sobie pytanie co my właściwie robimy? Czego nie zrozumieliśmy? Co przegapiliśmy? Taki obrazek: idziesz do przodu w procesji ku najwyższej do wyobrażenia sobie sprawie, procesji masowej, monolitycznej, zjednoczonej i nagle widzisz, że gdzieś z boku, może nawet w oddali, podnosi się jakaś irytująca wrzawa, tak niestosowna, tak bezczelna, pozbawiona taktu, tak nieadekwatnie żenująca. Widzisz to i wszak rozumiesz dogłębnie — bo nie jesteś nierozumny, wręcz jesteś prześwietlony mądrością — że to ten lud ziemski ze swoją osobliwą możliwością, jakiej udzielił im Pan, tą ich niezbywalną wolnością, która jakoś tajemniczo wywyższa ich ponad przyrodę, wolnością, która to rzekomo jest kamieniem węgielnym możliwości miłowania Boga przekraczającej jakościowo nasze miłowanie. Widzisz to, ale ani na chwilę nie możesz pojąć, jak przy zdrowych zmysłach można decydować się na tak chybione, rozmijające się z właściwym powołaniem działania. Po co? Jaka jest korzyść, jakie jest dobro z chodzenia ścieżkami obok drogi, łudzenia się, że one też zaprowadzą, kiedy nie zaprowadzą. No po co? Już nawet choćby po ludzku — przez rozum, który przecież umie czytać Objawienie z przyrody — jak i metafizycznie — przez ducha — pytam: po co?

— Nie wiem. Przecież to jednak nie takie proste, aby uczynić zgodnym z życiem to, co się wie, że powinno być. Sam niby o tym wszystkim wiesz, a zobacz jak żyjesz?

— …

— No ale zostawmy to. Jak to jest z tym predykatem?

— No dobrze. Więc jeden wątek, to jest ta swoista teoria grawitacji, jako prawa Bożego, które w niemej acz pokornej i świętej służbie wypełniają ciała niebieskie. Spełnianie woli Bożej sprowadza się do podążania za geometrycznymi przykazaniami. Maryja w tym obrazie jest taką gwiazdą, która doskonale wypełnia powołanie. Kiedy mówię doskonale, mam na myśli dosłownie i z całą mocą doskonale. I teraz wyobraź sobie, że ten mechanistyczny, choć ocieplony już przeze mnie metaforami obraz uzupełnisz — nie wiem, jak to zrobisz, ale to wymaga jakiejś umiejętności swobodnego poruszania się pomiędzy różnymi dziedzinami, ekstrahowania form, symboli, wzorców i przenoszenia ich pomiędzy jedną a drugą dziedziną — o cechy osoby ludzkiej. A właściwie odwrotnie. Umieścisz całą tę logikę i mądrość odgrywaną z wirtuozerią przez naturę — tutaj szczególnie w tej kosmicznej, ogromnej skali — w osobie. To, co zarzucałeś mi chwilę temu, jako hipokryzję, rozbieżność między znajomością prawa zarówno przez rozum i ducha, a praktyką życia nie ma miejsca w Maryi! Ona doskonale wie, co to znaczy wypełniać wolę Pana, jakimi ścieżkami chodzić, jak nie błądzić.

— Ale, że tak zapytam, czy aby nie przesadzasz? Dlaczego akurat Maryja ma być tą wyjątkową gwiazdą, jako jedyna? Przecież są święci ludzie, którzy również w gorliwości i z heroizmem pełnili wolę Pana. Czy oni też nie mogliby być takimi Gwiazdami Polarnymi?

— Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak niewyobrażalnie trudnym zadaniem jest pełnić wolę Pana. Pewien znajomy, gdy spytałem go, co sądzi o spontanicznych, charyzmatycznych działaniach ewangelizacyjnych — wszak bardzo interesowała mnie jego właśnie perspektywa na to — powiedział mi bez chwili zawahania, że on w ogóle nie ewangelizuje. Kiedy poprosiłem go o rozwinięcie tej myśli powiedział, że chrześcijaństwo jest tak nieustannie wymagającym sposobem życia, że poniekąd beznadziejnym zadaniem jest próbować je wypełnić, osiągnąć sukces w tej dziedzinie. Zażartował, że trudno byłoby mu z uśmiechem na twarzy życzyć komukolwiek tego trudu, że w jakimś sensie nie miałby serca wyrywać ludzi z umiarkowanego błogostanu w jakim tkwią, jakkolwiek jest to wciąż ogromna bieda, ale taka bieda czy inna bieda — i tu machnął ręką dopowiadając — chrześcijaństwo jest dla odważnych i wytrwałych, a takich nie trzeba przekonywać. Wstrząsnęło mną to, z jakim przekonaniem to wyjaśnił. Nie było w tym ani grama pysznego przechwalania się — wszak jest on chrześcijaninem według własnej definicji — lecz autentyczna, chociaż osobliwa troska i pokora człowieka zmęczonego duchową, kamienistą drogą pod górę, po której kroczy boso w surowości i bez wspomagaczy, kijków czy trekkingowych butów. Poniekąd nie dlatego, że wie, co go czeka na górze, ale może bardziej dlatego, że wszelkie alternatywy przeczą nie tylko duchowym rozpoznaniom, ale i rozumowi operującemu w rozdzielczości pozwalającej na życie epifaniami. Egzystencjalny ciężar, jaki niósł ten człowiek od lat zarówno w prostym, ukrytym życiu na wsi, jak też w bogatym, pogłębionym życiu intelektualnym i pozorne chroniczne przygnębienie, którym się odznaczał, nie umniejszały pełnego pokory oddania tego człowieka sprawie Bożej tu na ziemi. Przeciwnie wręcz, ustanawiał i utwierdzał bardzo bliską mi optykę bycia skrajnym żebrakiem łaski, której nigdy za mało, bo nie dość, że bez niej nie jesteśmy w stanie nic dobrego uczynić, to na dodatek większość i tak marnujemy. Jesteśmy tak żałośnie dziurawymi naczyniami, że pomimo obfitości źródła nieustannie ledwo co mamy zakryte dna. Jak dla żebraka każdy dzień jest desperacką acz oswojoną walką o przetrwanie, tak dla nas ukryte życie wiarą jest już poniekąd formą heroizmu — na swoją miarę rzecz jasna. Cały ten wysiłek wkładany w skromny owoc jaki przynosimy, bez Chrystusowej ekonomii zbawienia nie miałby żadnego usprawiedliwienia. Święci musieli to wiedzieć i chociaż ich owoce są niedoścignione dla nas maluczkich, tak umęczonych swoim skromnym zmaganiem, swoją wędrówką na górę, to wciąż jednak przepaść, otchłań dzieli ich i nas od świętości i owoców wiary Maryi. A jeżeli taką mamy wspomożycielkę, która spełnia wolę Pana doskonale — zrozum mnie dokładnie: nie najlepiej z nas wszystkich, ale właśnie doskonale… Ach, czuję, że czegoś tu brakuje. Jak ci to wytłumaczyć, abyś odczuł doniosłość i prawdziwą skalę tej różnicy? Jesteś umysłem technicznym, więc posłużę się metaforą bliską twojej wrażliwości. Różnica między każdym z nas a Maryją jest taka, jak pomiędzy funkcją asymptotycznie zbieżną do jakiejś wartości, a funkcją stałą, mocno wykreśloną poziomą linią, ciągłą nad całą dziedziną, solidną, niewzruszoną, niezachwianą, już tak prostą i niezłożoną, elementarną, bliską geometrycznym ideom, że poddającą się tylko jednej, ostatniej jeszcze upraszczającej redukcji, to jest sprowadzeniu do definicji, za którą nie ma już dalszych sensów, bo bardziej szczegółowe rozdrabnianie pojęć napotyka jedynie ich aksjomatyczną naturę. Widzisz, nawet w tym obrazie zapożyczonym z analizy matematycznej Maryja wskazuje już tylko na jedną rzeczywistość bardziej elementarną niż Ona sama — na Chrystusa, który jest poniekąd aksjomatem wiary. Czy czujesz niedoskonałość i towarzyszący jej ból i trud, opór i zmaganie aksjomatycznej zbieżności naszych wysiłków wobec lekkiego bytu prostej niezłożoności Maryi? Ból i napięcie towarzyszące zbieganiu się i tej konstytutywnej, niezbywalnej niemożności osiągnięcia są tymi zasadniczymi doświadczeniami wokół których obraca się całe nasze trwanie w lacrimarum valle. Przepaść, choć nawet najmniejsza ale niewymierna, niemożliwa do przekroczenia otchłań o której mówię, to nie jest różnica możliwa do zniesienia wysiłkiem starań, bo to nie jest kwestia ilościowa, ale jakościowa — różnica pomiędzy byciem jak gwiazda radykalnie poddana czytelnemu Prawu Wolności, a byciem nieustannie starającym się, zabiegającym w pocie czoła o to, aby co najwyżej zbliżyć się o jeszcze jeden ułamek.

I rzekł [Mojżesz]: «Spraw, abym ujrzał Twoją chwałę». [Pan] odpowiedział: «Ja ukażę ci mój majestat i ogłoszę przed tobą imię Pana, gdyż Ja wyświadczam łaskę, komu chcę, i miłosierdzie, komu Mi się podoba». I znowu rzekł: «Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu». I rzekł jeszcze Pan: «Oto miejsce obok Mnie, stań przy skale. Gdy przechodzić będzie moja chwała, postawię cię w rozpadlinie skały i położę rękę moją na tobie, aż przejdę. A gdy cofnę rękę, ujrzysz Mnie z tyłu, lecz oblicza mojego tobie nie ukażę».

Miejsce obok Boga, lecz jest On tak Inny, że niedosięgnięcie jest jak otchłań. Ból czekania, trwania według reguł asymptotycznej zbieżności. Tak, to właśnie w tym sensie czekamy. I jakże jestem już zmęczony sobą, zawiedziony i pozbawiony złudzeń. Gdyby tak chociaż przy pomocy łaski jakieś kwantowe tunelowanie mogło nastąpić, żeby mnie przeniesiono na drugą stronę tej jakościowej otchłani, do civitas Dei

— Hoho, no to popłynąłeś… Nic z tego nie rozumiem.

— Nieważne, w najgorszym razie przepadną te wszystkie słowa. Wróćmy do głównego wątku. Życie wiarą, to wielce wymagająca i skrajnie niełatwa sprawa. To jak nawigowanie po burzliwym oceanie. Nie bardzo się na tym znam, aby przekonywująco zarysować ci katastrofalne okoliczności, jakie mogą towarzyszyć takim wyprawom, ale umiem sobie z grubsza wyobrazić i ty pewnie też, że mogą one przybrać dramatyczny obrót, spotęgowany faktem całkowitej izolacji od jakiejkolwiek pomocy i bycia wystawionym wraz z załogą na żywioły mogące roznieść okręt w drzazgi nie bacząc nic a nic na drobne, ludzkie okruchy ciał. Ten typowy obraz łodzi na wzburzonym morzu niech posłuży jako alegoria wielu sytuacji z życia. Przypomnij sobie te dramatyczne chwile, być może najciemniejsze, gdzie znikąd nie było pomocy i wszystko przemieniło się w chaos zalewający płuca tym niekontrolowanym, biologicznym, instynktownym, panicznym lękiem przed rozpadającą się na twoich oczach przyszłością, entropią pożerającą każdy znany i w miarę opracowany dotychczas odcinek rzeczywistości. Piekielne osamotnienie, zwątpienie, wyobcowanie. I czego wtedy szukasz? Nie zadowolisz się wtedy pierwszą lepszą pomocą. Stać cię tylko na ten jeden ostatni, decydujący gest zaufania, bo każde kolejne rozczarowanie odbierze ci życie. Nie chwycisz wtedy pomocnej ręki, co do której nie masz pewności — dla bezpieczeństwa przekraczającej skalę o kilka rzędów — że stoi za nią Mocarz, który naprawdę Ma Moc, a nie dopiero ma zamiar się o tym przekonać razem z tobą. I w tej alegorii tę jedyną pewność przynosi właśnie Gwiazda Polarna — Stella Maris — ten niezmiennik geometrycznych transformacji kosmosu, pulsar opiekuńczości, na którym żeglarze mogli polegać, jak na najprecyzyjniej ustalonej wiedzy. Mówię tutaj o pewności, która naprawdę przynosi ulgę, zdejmuje kamień z serca, o ratunku, który jest pewny, jak pewna jest miłość matczyna. Szczęśliwi ci, którzy mogą odnaleźć się z łatwością w tej alegorii kochającej matki, bo wiedzą o czym mówię. Gdy dziecko chce do mamy — to właśnie dlatego, że ma pewność, że ona jest samym ratunkiem, w każdej, dosłownie każdej chwili. Nieważne jest, czy wie jak to się stanie. Ważne jest, że wszystko w nim mówi, że tak właśnie jest — moja Matka, ten drugi człowiek, Inny na swój jedyny sposób, którego jedynym paradygmatem jest moje dobro. Podnieś to do potęgi świętych, na przykład Maksymiliana Kolbe i już powoli rozumiesz, jak wielką mocą jest już nawet ten ludzki akt heroicznej miłości. A tu masz Maryję, kogoś więcej niż Maksymilian. Kogoś na kim z definicji się nie zawiedziesz. Po prostu nie ma takiej opcji. Żyjąc w wieku techniki bez trudu uzmysłowisz sobie, jak wielką, niekwestionowaną pewnością obdarzamy te odkrycia fizyki, które są tak cudownie niezawodne w naszej codzienności. Tak wiele pokładamy zaufania w wytworach rąk ludzkich. Jednak ich mechanistyczny charakter napełnia je nieludzkim chłodem, co do którego jesteśmy naturalnie nieufni. Jeżeli po ludzku ufamy tak bardzo tym wybrakowanym rzeczywistościom, to czemu nie skłaniamy się do ufania tym, które pouczają nas o mechanice miłości? Jakże lepiej byłoby mieć Osobę — Kogoś, kto byłby dysponentem tej samej jakościowo gwarancji pewności, jaką daje wiedza naukowa, a jednocześnie nie był pozbawiony moralnej obojętności charakteryzującej układy mechaniczne. Co więcej — nie tyle nie byłby pozbawiony, co posiadałby zmysł troski najwyższej jakości, na miarę cnoty. Jak matka właśnie. Ojciec Zenon podczas ostatnich misji podzielił się swoim odczytaniem wydarzeń w Kanie Galilejskiej. Zwrócił uwagę na pierwszy werset: Trzeciego dnia odbywało się wesele w Kanie Galilejskiej i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. Trochę to teologicznie naciągane, ale po ludzku piękne i poniekąd prawdziwe — Maryja po prostu była na weselu, a Jezusa trzeba było zaprosić. Mówił tak: czyż kochająca i kochana Matka potrzebuje pretekstu, zaproszenia, aby być pośród swoich dzieci? Nie, Ona po prostu jest z nimi wszędzie i zawsze. To jest zrozumiałe samo przez się. Dyskretna, utajona, cierpliwa, uważna, czujna, antycypująca, nie dająca się uprzedzić w niesieniu mądrej pomocy, troskliwa, oddana. Jak matka. A zarazem mocarna, stabilna, spiżowa, skuteczna, niewzruszona, jak orbity gwiazd, rozwiązująca węzły, wsparta prawem, które nie przeminie. Jej czuła i troskliwa opiekuńczość ma w sobie coś z powagi odwiecznych praw natury, coś z ich stateczności i dostojności. Taka to jest patronka, orędowniczka, pocieszycielka nasza — Gwiazda Morza — bo solidna i pewna, jak żelazo wygrzewające się w rdzeniach gwiazd, ale i ludzka, pełna miłości, jak Najlepsza Matka. Jak mądrość największa, niezawodna, która znajduje radość, gdy towarzyszy życiu ludzi.

Pan mnie stworzył, swe arcydzieło,
jako początek swej mocy, od dawna,
od wieków jestem stworzona,
od początku, nim ziemia powstała.
Przed oceanem istnieć zaczęłam,
przed źródłami pełnymi wody;
zanim góry zostały założone,
przed pagórkami zaczęłam istnieć;
nim ziemię i pola uczynił
— początek pyłu na ziemi.
Gdy niebo umacniał, z Nim byłam,
gdy kreślił sklepienie nad bezmiarem wód,
gdy w górze utwierdzał obłoki,
gdy źródła wielkiej otchłani umacniał,
gdy morzu stawiał granice,
by wody z brzegów nie wyszły,
gdy kreślił fundamenty pod ziemię.
Ja byłam przy Nim mistrzynią,
rozkoszą Jego dzień po dniu,
cały czas igrając przed Nim,
igrając na okręgu ziemi,
znajdując radość przy synach ludzkich.

[Prz 8, 22-31]