czekamy

ptaszkowie

Pan nie zapomniał

Nie wiem, czy ksiądz proboszcz wie, ale osiemnaście lat temu w tym kościele, na tej posadzce oświadczyłem się swojej żonie. Wpuścił nas do kościoła ksiądz Piwowarski, znał go ksiądz? W szkole miał opinię autentycznego przyjaciela młodzieży, takiego swojego. Kiedy myślę o tym teraz, to nie do końca umiem wytłumaczyć sobie jak właściwie do tego doszło. Bo przecież wtedy jeszcze nie byliśmy wierzący, więc skąd ten pomysł na oświadczyny w kościele? To znaczy byliśmy, ale kiedy o tym myślę teraz, mając obecne doświadczenie wiary, to trudno jakąkolwiek miarą powiedzieć, że wtedy też byliśmy wierzący. Na swój sposób, o tak. Na pewno stęsknieni niezwykłości, poetyckości. Pamiętam, jak kupiliśmy w księgarni w Brzesku przy Rynku tom wierszy zebranych Wojaczka, wydało je wtedy wrocławskie Biuro Literackie. Chyba pierwsza książka, którą kupiłem nie na pokaz, z żywej pasji, z pragnienia przeżycia jej treści, do intymnego czytania. Poszliśmy do Parku Jordana i podkreślaliśmy ołówkiem wyciągane z surowego ognia frazy. Wiersze były przepisem na życie. Co lepsze próbowaliśmy wcielić, sprawdzić ich dynamikę. Tak, to było formujące. Ale wracając do kościoła – czy nie było wtedy lepszych miejsc w Brzesku, żeby się oświadczyć? Czy nie było innych kościołów – starszych, mniejszych, opuszczonych, bardziej kameralnych? Skąd w ogóle taki pomysł? Ale co więcej, cóż to właściwie znaczyło oświadczyć się mając 17 lat?! Na Boga, cóż za zuchwalstwo?! 

Więc poszedłem do księdza Piwowarskiego poprosić go o to, ażeby gdy skończy się cokolwiek tam się wydarzało wieczorem, nie zamykał kościoła – jednych drzwi, o których ja bym wiedział, że pozostały otwarte. Nie pamiętam, co mu powiedziałem, żeby go przekonać, ale na pewno nie skłamałem, bo w swojej prostocie i wrodzonej powolności nie starcza mi nigdy refleksu, aby wymyślić coś bardziej przekonywującego niż prawda. Ot, tyle właśnie heroiczności w cnocie prawdomówności wspomaganej naturą. Więc pewnie powiedziałem coś w stylu, że chciałbym zrobić prezent swojej dziewczynie na osiemnaste urodziny i zabrać ją do pustego, ciemnego, rozświetlonego małymi świeczkami kościoła, aby tam opowiedzieć jej coś o swojej miłości. Tak, to z pewnością musiało być bardzo przekonywujące. Nie pamiętam, ale pewnie spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem, lecz nie dał po sobie poznać, że mój kosmicznej skali problem jest dla niego abstrakcyjnym zawracaniem głowy po zapewne nazbyt trudnym dniu. Pamiętam, że zapalił się do tego pomysłu tak, że aż sam dodał mi odwagi. Nie wiem, co tak naprawdę mógł sobie wtedy myśleć… Przecież to w końcu kościół, tabernakulum, ołtarz. Przychodzi jakiś rozczochrany małolat z innej parafii, w czarnej marynarce i koszulce w zielone paski, estetyczny koszmar, w poprzecieranych jeansach, pewnie z jakimiś frędzlami z muliny na nadgarstkach i manifestami na wyblakłej i brudnej torbie, nie bardzo nawet wie, jak się zwracać do księdza, raczej nie widać go w niedzielę na mszach, a tym bardziej na lekcjach religii i prosi o wpuszczenie do kościoła, w nocy, razem z dziewczyną na prywatne gusła przed Panem Jezusem, jako atrakcją użyczającą swojego blasku. Co powie na to Mularz?! Afera będzie aż się prosi. 

Nie wiem, skąd wziął się ten pomysł, dlaczego się powiódł i jakie to miało tak naprawdę znaczenie dla naszego dalszego wspólnego życia, ale nie mogę oprzeć się przekonaniu, że były to pierwsze jawne gesty Boga rozpoczynające odsłanianie większego obrazu, pełniejszego dzieła jakim jest dzisiaj nasze małżeństwo. Dla nas, istot poddanych regułom upływającego czasu, rzeczywistość odsłaniająca się stopniowo jest jak gdyby stającą się w odpowiedzi na rozwijające się okoliczności. Jednak ostatnimi laty nieustannie dobija się do mnie przekonanie, że tak naprawdę to już dzieło wypełnione, które tylko ze względu na uporczywą temporalność tego świata wraz z jego drugim prawem termodynamiki każe nam czekać w cierpliwości na pełne ukazanie tego, kim jesteśmy. Dlatego tak ważne jest, jak przeżywamy stratę, bo czym jest tak naprawdę możliwość straty w ramach skończonego dzieła? Dlatego tak ważne jest teraz i w godzinie śmierci naszej, jako dwa parametry owej temporalności, w których powinno odbywać się nasze prawdziwe cierpliwe trwanie.

Wcześniej jednak było jeszcze jedno wydarzenie, o którym trzeba opowiedzieć. Noc sylwestrowa roku 2004. Z K. przyjaźniliśmy się już od lata. Tę noc musieliśmy spędzić osobno. Dla szesnastoletniego chłopaka, zakochanego bez umiaru był to dramat kosmiczny – dzisiaj rzekłbym, że przede wszystkim symboliczny, ale dlatego właśnie tym bardziej bolesny, bo wtedy wszystko było jeszcze nagie, wyradzające się i nieustannie dotkliwe, jeszcze nie schwytane w konkret ciała, a wręcz bez skrępowania uduchowione, rozległe, wolne. Tamtej nocy nie mogłem znaleźć sobie miejsca w żadnej blokowej, piwnicznej kanciapie pod schodami, w żadnym mieszkaniu u kolegów, na żadnej imprezie. Nie przystawałem do niczego. Z ręką zaciśniętą na telefonie chodziłem pijany po pustych i mroźnych ulicach miasta wyczekując SMSów od K., znaków, że o mnie myśli – tak, to było wtedy tak bardzo potrzebne – i że nie dzieje się jej krzywda. Wędrując tak gdzieś w połowie Brzezowieckiej, przez załzawione oczy zobaczyłem świetlistą postać, a w zasadzie plamę, zarys postaci, bo było to jakieś 200 metrów ode mnie. Pamiętam dokładnie, że postać ta była bardzo jasna, jak gdyby ubrana w mocno odblaskową białą kurtkę. Pamiętam, że mamrotałem pod nosem imię K. jak w jakimś nieokreślonym błaganiu i miałem silne przekonanie – wiem, to głupie – że w jakiś sposób to właśnie ona. Postać prowadziła mnie, idąc przede mną caly czas w takiej samej odległości około 200 metrów Brzezowiecką, a później Kwiatową, aż pod kościół. Tam w ogromnym osamotnieniu w duszy, nieustannie płacząc i drżąc czy to z zimna czy ze smutku usiadłem na chodniku przed białą figurą Chrystusa. Pamiętam, że coś usilnie obiecywałem, ofiarowałem, ale to chyba Jego zbytnio nie zrażało. O coś prosiłem. Pamiętam, że mówiłem słowa w rodzaju “na zawsze”, “ jeśli jesteś, to Ty to zrób”, “proszę”. Siedziałem tak pół godziny, aż przestałem. Nie pamiętam wiele więcej i też o samym tym wydarzeniu na długo zapomniałem.  Ale Pan nie zapomniał. 

W dużym skrócie i przeskakując kilka lat do przodu – ileż to razy K. mówiła, że jest mi wdzięczna za to, jak nadzwyczajnie byłem dla niej dobry, łagodny, cierpliwy, roztropny, sprawiedliwy, kiedy ona tak bardzo wystawiała mnie na próbę? Sam także wielokrotnie niedowierzałem jakimi to siłami i skąd to usposobienie we mnie do opiekowania się K. tak dojrzałe jak na tamten czas, tak przecież nie moje – bo jak mi się zdaje nie było z nikąd wzorca, od którego mógłbym wyjść tak po ludzku. Po latach połączyłem fakty i dopiero jakiś czas po nawróceniu zrozumiałem, że Chrystus przez te wszystkie dni i lata czuwał nad tym, abyśmy nie wypadli z Jego rąk. Dzisiaj, gdy kiedykolwiek słyszę o łasce uprzedzającej, to nie mogę nie przywoływać tego i innych doświadczeń ponawlekanych na nić, której jednym z włókien jest ten właśnie kościół pw. Miłosierdzia Bożego. Dojrzewa we mnie pokorna postawa wobec rodzącego się przywiązania, któremu przyglądam się dokładnie i w pełnym świetle, które analizuję gdy krzepnie w moją osobistą tradycję – coś, co było nie do pomyślenia, kiedy miało się szesnaście czy nawet dwadzieścia cztery lata, ale jest możliwe dopiero teraz. Jednak, co ciekawe, nie jest to miejsce dla mnie wyjątkowe z jakichkolwiek ludzkich względów. Nie chodziłem tam w dzieciństwie, nie byłem tam chrzczony, nie przystępowałem do pierwszej komunii ani bierzmowania, nie braliśmy tam ślubu, nie jest to też żadna perła architektury A więc, oprócz tych kilku wyraźnych łask, które przez to miejsce przyszły, z żadnego innego powodu, sam z siebie nie zwróciłbym na ten kościół uwagi. Stąd, gdy myślę o tym miejscu nawet dzisiaj, to nie jest ono niczym innym pełne jak tylko tą tajemną, nienachalną a mocną obecnością Boga, któremu tam właśnie spodobało się wzywać mnie, na to w niczym szczególne dla mnie miejsce, aby w nim udzielać mi swojego Pocieszenia. Dlatego też wiem, że moja tam obecność jest bezinteresowna, bo nawet w ludzkim ale pobożnym porządku – to w końcu nawet nie moja parafia – nie jest to miejsce moje, lecz w całości darowane, w którym zawsze będę przybyszem. Często myślę, że wolałbym nawet bardziej uczestniczyć w życiu parafialnym i duchowym u nas na wsi, bo przecież to tutaj jest nasze szczególne miejsce, to z tego kościoła zostaniemy odprowadzeni na cmentarz, dlatego wartałoby splatać już tę nić historii, tradycji, przywiązania, wrastania w ziemię przodków, wchodzenia na swoje miejsce w pochód ciągłości, rozsiadania się w nim. Ale to co najwyżej moje pomysły o tym, jak się najlepiej zbawić. To nie Bóg przychodzi na miejsce, które Mu wyznaczam na spotkanie, lecz ja przychodzę tam, gdzie On mnie woła.

Wie ksiądz, dzisiaj spojrzałem na ten kościół po raz kolejny z mojego prywatnego dystansu i jasno uchwyciłem tę myśl, że tym, co wyróżnia to miejsce, do czego się ono zasadniczo dla mnie redukuje, to lud modlący się żywo, społeczność świętych, społeczność znajdująca żywą wspólnotę, otrzymująca tak wiele pocieszenia. Widać to było podczas tych misji parafialnych. Nie wiem, czy jest jakakolwiek inna instytucja życia społecznego, która w obecnych czasach potrafiłaby zorganizować tak owocny czas. I kiedy mówię owocny, to mam na myśli, że owocny w tak wielu wymiarach, i tak trwale owocny. I kiedy mówię zorganizować, to mam na myśli zwołać wokół sprawy, która po ludzku nie daje żadnego materialnego pożytku, a jedynie rodzi organizacyjny ciężar. Bo nie była to przecież ani wspólnotowa rozrywka na rozpoczęcie lata czy osiedlowa okazja do nucenia rzewnych melodii, ani warsztaty pogłębionego życia do zastosowania jeszcze tego samego dnia, ani inspirujący kurs dobroludzizmu. Kiedy wyszliśmy z kościoła po wczorajszym apelu maryjnym, to powiedziałem do K., żeby wyobraziła sobie, że za dwa dni nie będzie już takiego spotkania. Za to wróci codzienność. Żeby wyobraziła sobie, że dla tak wielu osób w miejsce tego tygodniowego czuwania, napiętego i żywego życia wiarą wkradać zacznie się na powrót telewizja, krzyk mediów, wieczorny kabaret z dwójką. To będzie z pewnością dojmujące doświadczenie rozczarowania tym, co ma do zaoferowania świat. Jak bardzo pragnąłbym, ażeby wielu braci i sióstr wytrwało w ubóstwie ducha, do jakiego musiał ich przyzwyczaić cały ten tydzień. Bo spotykając się codziennie w kościele na mszy, na nabożeństwie, na apelu, w zasadzie co kilka godzin, po tygodniu wydawało mi się, że ten kościół stał się faktycznym centrum miasta, że w mieście nie ma już innych ludzi, że właściwie jesteśmy małą wsią, którą tak łatwo zwołać na jedno miejsce biciem dzwonu. I ten blask na ludzkich twarzach, to światło wewnętrznego pocieszenia – obyśmy o nim nigdy nie zapomnieli. To bardzo osobliwe, że potrzeba co najmniej kilku tak intensywnych dni, aby móc przestawić życie na te nowe tory, faktycznie zdjąć je ze starych torów i przenieść na nowe – nie przejechać przez zwrotnicę, pomanewrować i inaczej się ustawić, lecz dosłownie przestawić na nowe tory, coś tak jak Chrystus, który wszedł do izby mimo drzwi zamkniętych. Po kilku takich dniach zawiązuje się wspólnota. Schodzimy się każdy dobrowolnie i tym właśnie różni się ten czas od niedzielnej mszy, że nie ma tej dyskretnej, kulturowej presji. Ojciec Zenon głośną i wartką mową zachęca do solidnej i rozumnej gorliwości, odwieczny Pan Andrzej organista gra z wyczuciem hymny, cały lud śpiewa, słucha, odpowiada. Jeśli by powiedzieć, że Chrystus jest pośród nas, to należałoby dopowiedzieć, że rzeczywiście jest pośród – tak, po środku kościoła i przy każdej ławce z osobna, przy każdym wiernym. Rozmywa się formalny podział na kapłanów, służbę liturgiczną i wiernych, ale nie w tym modernistycznym sensie. Wszyscy zbieramy się razem, kapłan przewodniczy ale to przewodniczenie jest jedynie i aż posługą w najlepszym tego słowa znaczeniu, bo sam jest tym, który modli się najgoręcej wraz z ludem. Śpiew to autentyczne, monolityczne dziękczynienie. Pan Andrzej gra, ale ta gra to nie reaktywne napełnianie wielkiej sali nieproporcjonalnie głośnym brzmieniem, ale podawanie pierwszej nuty, troskliwe i niezauważalne czuwanie nad melodią. Nikt nie mógł wątpić w pokorne przejęcie modlitwą za tych, którym do kościoła nie po drodze, bo każdy nas czerpał ze skarbca łask i był zawstydzony, jak nieskończonym i pokornym źródłem jest sam ten skarbiec. Żaden wróg kościoła nie mógłby po tych dniach powiedzieć ani jednego złego słowa o tym, czego by doświadczył, bo nie znalazłby pośród wiernych ani krzty niemiłosierdzia, fałszu, poczucia wyższości, lecz poniekąd zawstydzone ogromem doświadczanej łaski, zatroskane i taktowne, braterskie i żebracze, wyczekujące spojrzenie, zdające się mówić z radością ale też z przytłoczone własną niemocą: “gdyby to ode mnie zależało, to chciałbym dać ci moją wiarę jak tu stoję, ale naprawdę nie wiem jak to zrobić”. I nie chodzi o to, że każde rekolekcje, albo co więcej – każdy spęd, który daje poczucie wspólnotowości uwzniośla uczestników, napełnia ich stadną pogodnością, pozwala odpocząć, zapomnieć o świecie. Nie. Tam nie było odpoczynku, bo dla każdego był to wysiłek czy rezygnacja, aby móc uczestniczyć w tych spotkaniach. Nie była to też łatwa mowa, bo wzywała do stanięcia w prawdzie, a to zawsze rodzi wymagania przynoszące po ludzku ból i wołanie dotkniętego egoizmu, dotkliwe uczucia straty. Nie umiem sobie wyobrazić innego wydarzenia zorganizowanego tak skromnymi środkami, gromadzącego każdego dnia niemal pół tysiąca osób, zabierającego im ich ostatnie niezajęte minuty dnia, które pozostawiałoby ludzi tak pogodnymi, tak przemienionymi, tak ubogaconymi do głębi – nie przez rozrywkę, nie przez ckliwe emocje, ale “do dna bytu”, do źródeł miłości małżeńskiej i rodzicielskiej, do źródeł miłości patriotycznej, społecznej, narodowej, ponadpokoleniowej, historycznej. Ojciec Zenon mógł równie dobrze zacząć tak, choć wtedy pewnie jeszcze niewielu by mu uwierzyło: “Moi drodzy, po tych siedmiu dniach nie będziecie już tymi samymi osobami”.

Ale dlaczego o tym wszystkim mówię? Bo chcę, aby ksiądz docenił dyskretną wagę tego, co dzisiaj się stało. Bo dzisiaj, podczas tego świętego czasu misji, kiedy tak bardzo rozradowały się nasze dusze w Panu – co było dla nas całkowitym zaskoczeniem, jak bardzo pochłonął nas ten czas w siebie, bo przecież nie spodziewaliśmy się tego ani trochę – mogliśmy odnowić nasze małżeńskie przyrzeczenia. W trakcie dnia nie mogliśmy iść na nabożeństwo, kiedy przewidziane było błogosławienie rodzin, bo rozpoczęliśmy odkopywanie fundamentów domu. Na mszę pojechaliśmy dopiero na wieczór. Nocą już, po ostatnim misyjnym apelu wyszliśmy z kościoła, aby zaczekać na zewnątrz, lecz słyszymy, że ludzie jeszcze nie wychodzą. Zbliżyliśmy się aby posłuchać co się jeszcze dzieje, a w ciemnym przedsionku kościoła złapała K. za rękę obca kobieta i powiedziała po cichu “idźcie tam teraz przed ołtarz, bo będzie błogosławieństwo małżeństw a wy jeszcze dzisiaj nie byliście” i poszła. Kto to był i skąd wiedziała, że nie byliśmy? I dlaczego tak bez zawahania, ze śmiałością zwróciła się do nas? Tak czy owak, okazało się, że jakieś pary poprosiły księdza proboszcza o błogosławieństwo, bo tak jak my nie mogły być na właściwym nabożeństwie w trakcie dnia. Kiedy podeszliśmy przed prezbiterium stało tam kilkanaście par i rodzin. Mogliśmy odnowić (po raz pierwszy od Ślubu) swoje przyrzeczenia. I to w tym kościele, kilka metrów od tego samego miejsca, na którym siedzieliśmy osiemnaście lat temu przy świetle kilku małych świec, gdzie w prostej, cichej i jeszcze wtedy ukrytej obecności Boga podarowałem K. po raz pierwszy srebrną obrączkę z wygrawerowanym od wewnątrz “Twój R.”. W tym kościele, gdzie wcześniej w wylewnej szczerości coś musiałem powiedzieć Panu, że spojrzał na mnie i zlitował się. W tym kościele, podczas tych tak owocnych misji parafialnych Bóg uznał za wystarczająco godne, aby wejść jeszcze raz w naszą historię przypominając swoją obietnicę wobec nas, za świadków mając niezwykle żywą wspólnotę kościoła. Bóg sam uczynił nas zdolnymi do tej miłości – niech będzie uwielbiony teraz i na wieki.

O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Lub kto Go pierwszy obdarował, aby nawzajem otrzymać odpłatę? Albowiem z Niego i przez Niego, i dla Niego jest wszystko. Jemu chwała na wieki! Amen.