czekamy

ptaszkowie

Rozważania o miłości i cierpliwym trwaniu

Najdroższa Żono,

wielokrotnie wspominałem Ci, że u źródeł naszego promieniującego radością małżeństwa leży liryczne usposobienie (modus), które uzdalnia do trwożliwego uwznioślania tego, co na ludzkim planie jest doświadczeniem podstawowym i codziennym, rutynowym. Dziecięca czułość, jaką pielęgnujemy wobec siebie pomimo i wbrew światu, wspierana wieloma łaskami — mądrości, cierpliwości, przebaczenia, ofiarności, a szczególnie łagodności — jest najsłodszym błogosławieństwem, jakie Bóg podtrzymuje w nas od dnia naszego Ślubu.

Wiesz, że co najmniej od dnia, kiedy dyskutowaliśmy podczas podróży na plan filmowy do Łodzi, zastanawia mnie, które komponenty tej drogi są esencjonalne. Spróbuję o tym napisać. Wprawdzie nikt mnie o to nie pyta, a najgorzej jest odpowiadać na niezadane pytania, dlatego ubiorę to w formę rad, jak gdyby danych samemu sobie sprzed lat. Oto kilka z nich.

Bądź uważny na słowa. Wypowiadaj je starannie, ze czcią i bojaźnią. W zasadzie mam na myśli wszystkie słowa. Brzmi to niepraktycznie, ale jest taka miara, która spełnia to roszczenie, a która nie czyni nas przesadnymi dziwakami. Wystrzegaj się zatem mówienia tak, jak dopuszcza to świat — z figlarnym lekceważeniem, przekąsem, ironią, dla wywołania sensacji czy podkreślenia błyskotliwości sytuacyjnego żartu — lecz używaj mowy z nieustanną pamięcią o misterium słowa, które nie wymaga wcale wiele, a wręcz aby mówić mało. Jak gdyby ze sprawiedliwości, czyli mówić to, co słusznie się należy. Tylko czym jest sprawiedliwość w małżeństwie, ta nieustanna wola oddawania tego, co słusznie się należy? Jak zmiarkować co słusznie się należy? Zdaje mi się, że odpowiedź kryje się w rozeznaniu pilnej potrzeby bycia miłosiernym darem z siebie. Sprawiedliwość w małżeństwie to miłosierdzie. Bo jeśli nie żonie w pierwszej kolejności, to komu należy się to najpełniejsze oddanie? Ale jak to zrobić w słowach? “Tak – tak, nie – nie”. Brzmi skąpo i co gorsza pretensjonalnie? Zapewniam, że nie jest takim. Miłość, której pozwala się wybrzmieć w pojedynczych, uczciwych nutach, w znającym proporcje tintinnabuli, odwołuje się do właściwej, wewnętrznej, nieudawanej miary języka, która przemawia wprost do serca i nie sili się na nic więcej niż troskliwe odnowienie, zaktualizowanie u drugiego chronicznie kruszejącej pewności o bliskiej, dającej się usłyszeć obecności. Bliskiej – na odległość głosu — bowiem bramą do duszy jest słyszenie. “Słuchaj Izraelu”. To wystarcza.

Bądź uważny na gesty. Wpierw przywróć im ich właściwą miarę, następnie nadaj im na powrót uczciwy, budujący sens, prawdziwie komunikatywną rolę. Następnie ciężar, do którego można się będzie odwołać dla wyrażenia tego, czego słowa nie uniosą — pożegnanie, troska, błogosławieństwo, współczucie, czuwanie.

Pamiętaj o sakralności relacji małżeńskiej, która wspierana jest błogosławieństwem i nic w niej nie jest już zwyczajne — również po ludzku. Choć wszystko może i będzie na to usilnie wskazywać, to pielęgnuj liryczną pamięć o tym, że jest wręcz przeciwnie — sakrament ten pełen jest paradoksów i mocy Bożej, która z ukrycia wspiera każdą pokorną skłonność serca, a każdy niedbały, bezrefleksyjny uczynek surowo (tak! na miarę Daru!) sądzi. Nie miej co do tego wątpliwości. Niech cię solidnie strwoży i onieśmieli świadomość — chociażby w tej mierze, w jakiej zdołasz ułomnie pojąć — w czym uczestniczysz, jak wiele ci powierzono i do czego zostałeś dopuszczony pomimo żenującego braku przygotowania, co w świecie byłoby skrajnym głupstwem! A jednak! Pamiętaj, że będziesz mógł regularnie, metodycznie, stopniowo a nawet bez wyraźnej, uświadomionej woli albo zabijać drugiego przez lata, albo dopomóc w jego uświęceniu! Tak, im głębiej przejmiesz się swoją dyspozycją do czynienia dobra i zła (“Stopniowo pojąłem, że linia oddzielająca dobro od zła (…) przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych”), tym pokorniej będziesz miarkował wspomnianą sprawiedliwość skłaniając się częściej i łatwiej ku miłosierdziu i ofierze z siebie. “Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo.”

“Co ty tu robisz, Eliaszu?”
Co ty tu robisz?

Wstawaj w nocy na czuwanie. Do tak potrzebnej mężczyźnie samotności, aby oddawać się melancholii i poddawać jej formującemu naporowi. “Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów (…). Tak że ja sam tylko zostałem.” Podczas tego biernego trwania Bóg przez prostotę i surowość nocy razi sumienie i wypala skutecznie zarazę pychy — przynajmniej do rana. Spójrz na dłonie, jak Eliasz w grocie Horebu. Nieważne czy już spracowane, czy jeszcze gładkie, niedojrzałe — o to się nie martw, dosięgnie je jeszcze trud, a być może wojna albo zimna gruda brunatnej ziemi. Już możesz to dostrzec, jak nieuniknioną konieczność wołającą znad horyzontu przyszłości. Dłonie, to twoja podstawowa sprawczość, do dobra i tak samo do zła. A na nich obrączka — pamiątka znaku który sprawia to, co oznacza. Zadziw się tą formułą i przez wzgląd na ten skandal wdzierający się do wnętrza każdego dnia, przyodziej się w dyscyplinę, panuj nad sobą — ćwicz się w trwaniu.

Pamiętaj o nieuniknionej stracie, aby nie zaskoczyła cię zbytnio w owym dniu. Bądź gotowy, ćwicz się. Abyś nie popadł w pychę uprzytamniaj sobie, dotykaj przy każdej podniosłej i szczęśliwej okazji tej “możliwości ciemnej, bo gęstej od możliwych znaczeń rysy w każdej przeżywanej chwili, owszem, przedmiotu trwogi — ale i przedmiotu nadziei” (K. Michalski). W tej perspektywie przyjmuj jako dar to, co zostało ci powierzone pod opiekę i dla twojego wzrastania w niepowtarzalnej świętości, nie zaś dane jako wartość sama w sobie, sama dla siebie.

Żarliwie proś Pana, aby uzdolnił cię do zapamiętywania. Powierzaj mu każdą z tych hierofanii (phaínein – to bring to light, cause to appear) w nadziei, że marny ich cień w pamięci przechowa cokolwiek z czułości i pokory słów i gestów, i będzie ci choć odrobinę pociechą i osłodą w najsamotniejszą z twoich nocy.

Pamiętaj, że wszelka rozłąka nie jest niczym niezwykłym — wręcz przeciwnie, niewytłumaczalnym skandalem jest spotkanie z Innym, przebywanie ze sobą. Uciążliwość rozłąki — do pewnego stopnia jedynie pozorna — zakorzeniona jest tylko w niegojącym się pęknięciu ludzkiej kondycji. Należy ją ignorować, jakkolwiek praktycznie nie jest to możliwe, lecz trzeba nieustannie wydawać się na tę z góry przegraną walkę. Nie szukaj rozłąki, ale też nie przeceniaj jej zbytnio. Wykorzystuj każdą sposobność, aby ćwiczyć się w pamięci i stracie.

Gdy skrzywdzisz — przeraź się krzywdą. Nie odwracaj od niej wzroku. Zobacz, co zrobiłeś. Uczciwie stań wobec i dodrap się do autentycznych głębin winy, do rdzenia grzechu, gdyż nic z tych rzeczy nigdy nie jest banalne. I zostaw na chwilę takim, jakim jest, niech pali. Co się stało, to się nie odstanie. Przyjmij to, że krzywda już się wydarzyła i nie ulegaj złudzeniu, że możesz po fakcie odmienić lub chociażby złagodzić bieg rzeczy, słów, czynów, że masz na to jeszcze wpływ poprzez tłumaczenia lub wyrafinowane słowne manipulacje. Weź na siebie odpowiedzialność i śmiało proś o przebaczenie, bo tylko to ci pozostało, tylko na to możesz liczyć i z tego właśnie względu masz prawo tego oczekiwać, bo przebaczenie to obowiązek, choć wyjątkowo ciężki — coś, co w świecie jest głupstwem, w małżeństwie jest tym, co się słusznie należy, sprawiedliwością, która realizuje się w miłosierdziu i współtowarzyszeniu, pomimo niczym niezawinionego zranienia. Ze zła, które zaistniało przez ciebie weź część, która na ciebie przypada, o podniesienie zaś drugiej pokornie proś żonę, aby to ona mogła przyprowadzić cię przed oblicze Pana, w pełni uczestniczyć w odpuszczeniu win, bo w małżeństwie nic już nie wydarza się oddzielnie. “Odpuść nam nasze winy, jak i my odpuszczamy naszym winowajcom.” Trzeba dzielić się nawet kosztami zła. Po pierwsze dlatego, że pychą byłoby sądzić, że uniesie się jego ciężar samemu — niby w porywie szlachetności – a po drugie i koniec końców ważniejsze, dlatego, że nawet we dwoje nie macie z czego spłacić długu, jaki zaciągnięto przez grzech. Powiedzmy uczciwie — po ludzku to bardzo trudne, bo któż z nas jest na tyle wolny, któż z nas posiada na tyle, wręcz cokolwiek, a przede wszystkim siebie, aby móc dać, mieć z czego spłacić? Pozostaje wyłożyć swój wkład i pokładać nadzieję w causa donandi Tego, który Ma. Nasze ofiary nie są nigdy tak doskonałe, jak ofiara Chrystusa. Bo On naprawdę może — może dać, spłacić, bo doskonale jest Tym, który Posiada. A cóż my posiadamy? Jedynie odblask wrażliwości, kruchości, delikatności, jakieś migoczące w głębi duszy wspomnienia raju, jakieś płochliwe pragnienia bycia bardziej na obraz i podobieństwo, mysterium lunae. Błogosławieni ci, którzy trwają w tych pragnieniach, uwięzieni jak w słodkiej pułapce — już nie w świecie, jeszcze nie w raju. I tak właśnie trwają. W zaufaniu. Przez całe długie życie. Pozornie bezradni i bezbronni. Ukryci. Nie znajdujący już cienia spełnienia w eksponowaniu “ja”, zarazem w pełni świadomi nieprzebranej otchłani dzielącej ich od Bożego Królestwa, której za żadne ziemskie skarby nie przekroczą o własnych siłach. Lecz i tak niosą, co mają, te swoje okruchy dobra tak wielkim trudem okupione, a nuż na coś się nadadzą. Umordowani “idą i płaczą, niosąc ziarno na zasiew”. Żyjący obietnicą.

“Uznała bowiem za godnego wiary Tego, który udzielił obietnicy. (…) Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy.”

Nakarm się zaufaniem, obietnicą, dowodem rzeczywistości, których po ludzku nie widać. Kiedy szukam niepatetycznego, bliskiego i zrozumiałego, autentycznie proporcjonalnego sposobu myślenia o heroizmie zwyczajnej świętości, to staram się sobie wyobrazić, jak to jest w głodzie karmić się nie pokarmem, a jego widokiem, albo — co paradoksalnie wydaje się większą torturą, choć wiązać się przecież musi z prawie namacalną bliskością tegoż — zapachem.

To właśnie nazywam trwaniem — cierpliwym znoszeniem uciążliwości, któremu obowiązkowo — ku większej i bardziej wiarygodnej udręce — towarzyszy dogłębne, szerokie, wielowymiarowe rozpoznanie o naturze czasu, jego niewzruszonej nieśpieszności, jednokierunkowej, nieodwracalnej kauzalności; o nieustannej trosce, strapieniu i wysiłku podejmowanym w sposób nieunikniony nie tyle w celu produktywnego przetwarzania rzeczywistości w nową, lepszą jakość — co można sobie wyobrazić, że już samo w sobie mogłoby być źródłem jakiejś podstawowej satysfakcji związanej z wrażeniem przesuwania się po strzałce czasu do jakiegoś celu — lecz tylko jedynie po to, aby podtrzymać stan zastany, uchronić przed degradacją to, co skądinąd pozostawione samemu sobie ulega spontanicznemu rozpadowi. “Przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia. Cierń i oset będzie ci ona rodziła, a przecież pokarmem twym są płody roli. W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty. (…) Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia.” I tak właśnie trwamy, wrzuceni z bezczasu w czas, a zasady termodynamiki — skutki pierwszego grzechu — to strażnicy Bram Raju.

Nie pozwól pozbawić się sposobów (modus) poznania i czytania rzeczywistości przy pomocy “zdolnej do zachwytu nuty lirycznej” (ks. J. Szymik). Jest to sposób szczególnego zdynamizowania przeżywania wiary (ale i codzienności jako takiej) i życia pod nieustannym ciężarem metafor. Z drugiej strony (jako skłonnemu z natury do analizy i myślenia strukturalnego) szczególnym zainteresowaniem niech będzie darzona teologia, która jest naturalnie koniecznym wysiłkiem rozumu zmierzającego do poznania tego, co poprzez wiarę jest już pokochane (propter amorem euis qui assentid — św. Bonawentura). Rozum, który został uprzedzony przez miłość (nawrócenie) naturalnie skłania się do włączania w akt miłowania, ale na swój własny sposób, to jest do poznanawania tego, co jest inteligibilne, przeznaczone dla rozumu — Logosu, sensu, logicznego Słowa, mechaniki zbawienia — jako warstw sobie odpowiednich. Nie oddawaj światu pola w tej dziedzinie, nie zaniedbuj tego wysiłku, którym umacnia się fundament dla siebie i innych.