Boję się powrotu do pracy, do obowiązków, do remontu. “Tępego naporu” zadań, których lista jest niekończąca się. Wielu z nich nie da się zacząć, wielu także nie da się dokończyć. Jak rozwrzeszczana klasa wszystkie domagają się swojego głosu i uwagi. Wyróżnienie jednej z nich, nadanie jej priorytetu od razu podnosi krzyk pozostałych, być może równie ważnych, jeśli nie ważniejszych. Staram się nie rozdrażniać ich. Leżą nieprzytomne na moim biurku, porozrzucane w stosie maniakalnie przepisywanych kartek i tabelek, czekają na przeczuwaną katastrofę, czekają aby wpaść w przepaść i pociągnąć mnie w nią na wiele tygodni.
Wiele wysiłku wiary wymaga ode mnie wyobrażenie sobie, że może być inaczej. Czasami jest tak, że jednak widać na horyzoncie jakieś znane miejsce, na którym skupia się uwagę, do którego się zmierza, które też przybliża się jakby z biegiem czasu samo. I wtedy wszystko jest w porządku, dryfuje się niecierpliwie, ale przynajmniej wzdłuż jakiegoś kierunku. Tym razem tak nie jest. Nie wiem skąd we mnie ten lęk. Umiem sobie wyobrazić człowieka o całkiem innym usposobieniu, który stawia czoło wyzwaniom takim jak te z radością towarzyszącą nowej przygodzie. Nie musi zagryzać zębów, nie musi dokonywać tak żenującego gwałtu na sobie. Ja nie jestem takim człowiekiem. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek byłem i czy to utraciłem? Chyba raczej nie. Czasami z paraliżu woli, uniemożliwiającego ruszenie się w jakimkolwiek kierunku, wyrywa mnie jedynie fakt, że urósł on do tak niewyobrażalnych rozmiarów, że zawala się pod swoim własnym karykaturalnym ciężarem, aż sam się z tego śmieję, choć w istocie to tragiczne.
Chyba nie dostrzegam sensu swoich działań w świecie, dlatego być może trudno jest mi w spontaniczny sposób poświęcić się jakiemuś systematycznemu, długofalowemu działaniu. Czy to po prostu lenistwo? Kto wie, może. Może tylko racjonalizuję swoje lenistwo. Wydaje mi się też, że potrzebuję maniakalnie ustrukturyzować sens, rozrysować go na diagramie. Myślę schematami, układam myśli w siatki relacji, przyczynowo-skutkowych wynikań. Naśladuję dzieło stworzenia na swoją miarę szukając pierwszej przyczyny, która wprawi w ruch wszystkie mechanizmy tego samograja. Co za absurdalne złudzenia. A może to jest właśnie koleina, w którą sam się wrzuciłem pielęgnując ten nerwicowy, inżynierski schemat w prostym zadaniu życia? Nienauczony jestem wysiłku, trwałego i zdyscyplinowanego dążenia do celu, noszenia ciężaru odpowiedzialności bez skarżenia się i domagania zadośćuczynienia. Od kogo?
Żyję już 34 lata i bardzo trudno jest mi wskazać skończone dzieła moich rąk. Uczestniczę w wielu, ale do czego tak naprawdę się przyczyniam w sposób godny istocie rozumnej? Mam ręce i siłę, którą wykonuję małpią pracę. Wszystko porzucane w połowie, często też już pod koniec. Nawet, gdy coś się rzeczywiście udało, to… jest to swoisty skandal dla mnie — nie wiem w jaki sposób, jaką zasadą, jakim wręcz prawem i jak to powtórzyć, jak wydestylować ideę, która temu towarzyszyła i nakarmić się nią. Nie potrafię powiedzieć, czy coś było wynikiem trwałego wysiłku woli, skupionej myśli skoncentrowanej na celu. Nigdy nie stawiałem sobie jasnych celów, a więc i skromne osiągnięcia nie mogą mnie nasycić, bo uczciwie nie da się ich przyznać, przykleić do mnie. Raczej rzeczy się po prostu wydarzają, czas-Bóg jest dla mnie wielce łaskawy obdarzając mnie wieloma darami — życiem, Żoną, rodziną, domem, zdrowiem, miejscem na świecie, dobrą pracą i talentami, którymi mogę służyć. Do czego jednak zmierza ta łaskawość, skoro staje się wyrzutem sumienia, wypomina mi trwonienie i lenistwo? Znajduję, co prawda, najwyższe powołanie pośród tych darów — w Małżeństwie. W ramach albo równolegle do małżeństwa jest miejsce na praktyczną, najintymniejszą wiarę oraz relację miłości — a w zasadzie utrwalanie jej obrazów. Szczególnie pisaniem, które jest dla mnie ogromnym wysiłkiem, bo nie przychodzi z poskąpionej mi kreatywności lecz jest zadaniem etycznym, po którym nigdy nie jestem już tym samym człowiekiem. Jest śmiertelnie poważne i śmiertelnie transformujące.
Kiedy myślę o życiu, to mam wrażenie, że ostatecznie tylko te dwie rzeczy mają sens — modlitwa i pisanie. Modlitwa, to niepowtarzalne teraz pośród wieczności, a pisanie, to pieczęć wieczności odciśnięta na teraz. Jednakże… ani w jednym ani w drugim nie postępuję nawet o krok. Są one dla mnie rzeczywistością nocy — stoję obezwładniony wobec nich, tak realnych, że aż bolą. Są dręczącą, domagającą się odpowiedzi pewnością, a ja nie mogę drgnąć. Nie ma już dla mnie odwrotu, nie ma też sposobu, aby się zbliżyć. Jeszcze gdybym je jakoś kwestionował, gdybym im nie dowierzał, ale najgorsze jest to nieustępliwe przekonanie, które mi wszystko uprawdopodabnia, że naprawdę są to wartości po ludzku usprawiedliwiające życie. Gdybym się chociaż modlił gorliwie i pisał regularnie, uczciwie, to mógłbym umrzeć — jak mi się wydaje — po ludzku usprawiedliwiony. Pomijam z oczywistych względów miłość, która jest warunkiem wszelkiego sensu w ogóle. Wszystko pozostałe jest stratą — jedynie uciążliwym podtrzymywaniem przy istnieniu łuszczącej się materii, opóźnianiem nieuniknionego rozpadu, który jest kondycją tego świata grzechu. Tylko pisanie…
(Pisanie — utrwalony ślad miłości. Co dziwne, przecież nie bardziej trwały niźli wszystko, co w intymnej tajemnicy rozgrywa się między dwiema osobami i osiada głęboko w ich sercach, w gęstej niewysłowionej materii na dnie bytu. A jednak o trwałość innej jakości chodzi, bo choć o wiele bardziej upośledzone są słowa od pocałunków, które jak oddziaływanie słabe na krótkim dystansie spajają w fuzji dotyku najbliższe sobie tkanki nierozrywalną już spoiną bliskości, to jednak słowa, jak grawitacja przenikają wszechświat i są kantorami całych galaktyk przewodząc w geometrycznym wielbieniu Logosu przez nieznające występku posłuszeństwo Jego Prawom)
…i modlitwa, która wydobywa jakikolwiek horyzont przyszłości z monolitycznej codzienności są godne uwagi. Modlitwa jest jedynym owocującym obszarem, który ma potencjał przeciwstawiania się wszelkiej depresji. Ona działa, cudownie działa… nawet, gdy jej nie ma. Ona trwa — jak mi się zdaje — mocą Kościoła (bo jakąż inną?) i rzeczywiście nosi mnie po matrycy czasu, leżącego nieruchomo w swoim łożu życia.
Szukam zrozumienia dla kategorii czasu. Po co on jest? Dlaczego Bóg osadził nas w czasie? Jakie ma znaczenie następstwo rzeczy? Czy któryś kierunek (przeszłość — teraźniejszość — przyszłość) jest uprzywilejowany? Czy to przyszłość jest uprzywilejowana? Jakie ma to znaczenie i co to mówi o Bogu? Bez dynamiki i kierunkowości czasu nie ma następstwa rzeczy, nie ma pierwszej przyczyny, nie ma zbawienia. Bez tego kim jestem ja? Czy zmierzanie ku przyszłości jest równoznaczne ze zmierzaniem do Boga? Czy gdybym dosłownie nie robił nic, to czy tak samo dotarłbym? Co odróżnia jedno trwanie od drugiego? Czy cokolwiek? Skoro już trwam, to jak to trwanie przeżywać, aby było wedle Bożej Woli? Czy na trwanie muszę się zgodzić? A czy ktokolwiek pyta mnie o zdanie? A może właśnie pyta, tylko nie w moim języku? A może raczej to ja nigdy nie przyswoiłem języka prostej mowy, języka wspólnego, lub co gorsza wyzbyłem się go. Słyszę, ale nie potrafię rozumieć… W potoku tym nie potrafię rozdzielić słów, struktur budujących pytania, na które tak wielu zna odpowiedź i z zadziwiającą łatwością ich udziela, a przy tym karmi się nimi, jak gdyby w jakiś naturalny sposób wiedząc (nawet nie, że rozumiejąc, ale… po prostu wiedząc), jak przyswajać kalorie tego pożywienia. Prosta pobożność. Zatem, czy na trwanie muszę wyrazić zgodę, skoro i tak już… trwam bez swojej zgody? Wydaje się, że tak i to wyrażenie zgody jest być może właśnie aktem zintegrowania sensu, inicjacji w sensowne życie. Bez tej zgody i tak jestem, ale jak więzień wrzucony w czas. Jaka jest zatem moja rola, kiedy stoję w progu, kiedy jeszcze nie wiem jak wyrazić tę zgodę? Kiedy nie zdaję z klasy do klasy, kiedy jeszcze opieram się, bo czegoś mi brak, bo nie rozumiem do czego tak naprawdę przystępuję godząc się na życie? Co mam w tym stanie robić? Odtwarzam usilnie i karkołomnie w ramach projektu “quo vadis” całe struktury cywilizacji, o których wiedzy pozbawiono mnie przez zepsucie kultury. Zadaję pytania niegodne mojego umysłu ani wiedzy, wpędzam się w herezje. Jest to niezwykle ryzykowne, butne, pyszne, wyczerpujące, ale… jedynie wartościowe na tyle, aby mnie pochłaniać z pasją. Skoro pozbawiono mnie wszelkich rusztowań cywilizacji i wpojono bezkompromisowy, uparty indywidualizm, to bez mojej zgody nie będzie życia we mnie.
No może wcale nie jedynie wartościowe… przeczuwam, że istnieje również odmienna droga, na którą być może pragnąłbym wejść. To droga poddania się pod władzę autorytetu, tradycji, uznania własnej ograniczoności i nie wybiegania myślą na niestrzeżone gościńce. Na tej drodze nie odkrywa się sensu, lecz się go przyjmuje, bo jest już poniekąd gotowy. I w tej drodze odnajduję te same dwa pulsy — modlitwa i miłość = pisanie, jak gdyby były one naprawdę (naprawdę!) uniwersalne, naprawdę prawdziwe. (Piszę o tym z takim zdumieniem, bo w gruncie rzeczy tak niewiele rzeczy jest naprawdę prawdziwych. Napotkanie tych prawdziwych sensów i na tej, jakże odmiennej drodze napełnia mnie zawsze onieśmieleniem i zaskoczeniem, jak gdybym odkrył kolejny dowód uprawdopodabniający cokolwiek prawdziwie prawdziwego w świecie. To zawsze jest i będzie chyba zaskoczeniem.) To droga pokorna, na której nie da się nawet udawać, że nie prowadzi ona do niczego innego, niż chwalebne zniknięcie, strata przede wszystkim, oddanie siebie. To droga, na której wszystko jest jasne i widoczne przy pierwszym oglądzie, na której “odpoczywa się w swojej nicości”. Droga, na której nie ma dynamiki pragnienia, bo nie ma znaczenia czas, na którego przestrzeni jakieś niespełnienie mogłoby się zrodzić. Jest za to inne niespełnienie — nieustanne, odwieczne, punktowe, które bije, jak słup ognia pionowo w górę, towarzyszy, razi bez ustanku — ale niezmienne, trwałe, nieusuwalne. Tęsknota za Rajem, za Bogiem, za tym, aby się objawiło kim będziemy. To trwanie jest naznaczone pokojem prostego ducha, bo niewiele jeśli nie niczego się spodziewa, wszystko zapamiętuje jak gdyby głodne zbierało okruchy łaski, choć głodne nie jest, lecz czyni to ze czci i trwogi. Niczego nie rozpamiętuje, nie żałuje ani nie wzdycha, bo wszystko jest darem teraźniejszości. Zna proporcje i metrum. Strzałka czasu nie wskazuje już żadnego wyróżnionego kierunku, została rozbrojona. Ten rodzaj trwania zasadniczo jedynie czeka. Trwa na modlitwie, w obecności Bożej, pielęgnuje miłość, a czas jest tylko — trochę po stoicku — dokuczliwą ale znośną przypadłością, z której poprzez kronikarski obowiązek zdaje się relację jak z podróży. Czasami przydarzają się spersonalizowane łaski, które jak rysa na porcelanie (“I jak jest trwożne to, co latać musi, / rzuciwszy łono. I jak przerażone / sobą przeszywa powietrze, pęknięciem / na filiżance. Tak ślad nietoperza / przecina rysą porcelanę zmierzchu.”) nadkruszają bycie, wytyczają ścieżki przyszłych śmiertelnych pęknięć, które wtedy wzmogą dokuczliwość czasu choć nie zabolą, bo Twoja, Panie, dłoń nad nami chroni nas od rozpaczy. Te rażące nas przebłyski są czułością Boga, który dzieli się niezdarnie, jak olbrzym swoją radością z naszej miłości, mimochodem spalając nas swoim przedziwnym, niepochłaniającym ogniem.
Długość Plancka lub o kwancie łaski Strużka światła sprawiła to. Zbyt łaskawego, Panie, zbyt łaskawego, by nie ukruszyć. Pękła szkliwiona przestrzeń, przez którą dotychczas sięgałem, aby cię dotknąć. Rysa, jak otchłań, przebiegła na styku ciał. Już na zawsze przypominać będzie, że jeszcze się nie objawiło, kim będziemy. Pozostało nam trwać czekając na ręce garncarza, który zasklepi pamięć i zgasi czas.
